niedziela, 18 listopada 2012
Ojciec, nie-ojciec
Mężczyzna ciężko westchnął. To, co się działo przekraczało jego możliwość zrozumienia.
Najpierw to światło. Jakby wszystkie gwiazdy rozpaliły się na wieczornym niebie. Miliony gwiazd! Aż na zewnątrz zabudowań stało się jasno jak w dzień! Nawet w środku szopy było jasno! A on, który modlił się na zewnątrz, w czasie, gdy jego żona zmagała się z przypadłością niewieściej natury, nawet przez przymknięte powieki widział, wdzierające się światło! Nadnaturalne!
A później hałas! Dziwny! Dobiegający gdzieś znad pastwisk, leżących nad gościnną szopą... Jakby trąby czy rogi. Ale kto by polował o tej porze, albo jakie to święto obchodzi się nocą? Zresztą on był mężem pobożnym i znał dobrze wszystkie święta w Izraelu.
No i ci ludzie! W szopie aż duszno stało się od zwierzęcych i ludzkich wyziewów. Że zwierzęcych – nic dziwnego, w końcu osły, krowy, a nawet owce, zgonione nie wiadomo czemu przez niektórych pasterzy z hal, zawsze nocą przebywają w szopie. Gorzej z ludźmi.
To, że oni, zmuszeni byli przybyć na wielki spis i nie mieli się gdzie zatrzymać, bo wszystkie zajazdy i przydrożne karczmy pękały w szwach, a w stanie Marii woleli schować się w szopie niż nocować pod gołym niebem na polu, to nic dziwnego, w końcu czas porodu nadszedł. Ale że pasterze, zgoniwszy owce, pochylali teraz swe barczyste sylwetki nad nowo narodzonym, no i ci obcy przybysze w kolorowych szatach, to dziw nad dziwy!
Nikt nie powinien do czasu oczyszczenia.... chyba że w drodze...no, nic nie działo się według zwyczajów; daleko od rodziny, matki, babki, w szopie, wśród bydła i obcych ludzi...
Józef ponownie ciężko westchnął. Ostatnio musiał zmierzyć się z wieloma dziwnymi zjawiskami.
Najpierw sen, z jaśniejącą postacią w tle, która mówiła nie poruszając ustami, a jej głos przenikał całe jestestwo mężczyzny i wnikał wprost do serca, duszy...Sen nadszedł, gdy on zdecydował się już odejść, by nie okryć Marii niesławą. No właśnie, świetlista postać zapewniła, że jego młoda narzeczona nadal jest niewinna, choć w odmiennym stanie, i że on ma obowiązek ją przyjąć, wbrew okolicznościom jako swoją żonę. Trudno było to zrozumieć, ale Józef czuł, że chociaż on - prosty cieśla, nie ogarnia tych wydarzeń rozumem, to tak ma być, a wszystko co usłyszał jest prawdą.
I teraz został ojcem-nie ojcem! Józef westchnął po raz trzeci. Ci obcy, klęczący przed małym dzieciątkiem jak przed jakimś królem! Nawet dary przywieźli małemu: mirrę, kadzidło i złoto! Cenne dary! Jak dla dziedzica królewskiego rodu!
A on, co może podarować małemu? Już wie! Najlepszą opiekę dla matki i syna. No i wychowanie! Tak, wychowa go na bogobojnego, prawowitego syna Izraela, i... sumiennego cieślę, oczywiście – pomyślał Józef, westchnąwszy z ulgą, pochylając się nad niemowlęciem, które cicho zakwiliło.
poniedziałek, 5 listopada 2012
Dzień jak co dzień - Babskim okiem
Najpierw trzeba rozpieszczać siebie. Robię więc sobie
pyszną kawę latte i małe co nieco, i tak zaopatrzona kładę się
z powrotem w mojej mikroskopijnej sypialni na moim super wygodnym
materacu, by jeszcze 20-30minut poczytać, zanim wyruszę w reality
show. Potem wstaję, staram się zbytnio nie przyglądać swojej
niewyprasowanej twarzy ani włosom co jak piorun w rabarbar...
krzątam się po mieszkaniu w tempie na trzy-cztery, ścieląc łóżka,
robiąc śniadanie, podnosząc z łóżka córkę...
Zakładam strój w zależności od okoliczności i
nastroju. Otulam się w kokon lub stroszę piórka, słowem poddaję
się wewnętrznej potrzebie. Jestem w końcu kobietą: zmienną,
intuicyjną, wrażliwą, inteligentną. Pokrzepiona duchowo –
jeśli poczytałam rano Biblię lub intelektualnie – gdy była to
dobra literatura, cieleśnie – jeśli śniadanko było smaczne, w
końcu estetycznie – gdy udało mi się wyprasować twarz i
dopasować wygląd do rozmiaru ubioru, podążam ku licznym następnym
obowiązkom, tym razem zawodowym.
Wchodzę do szkoły, na stole czeka czasami zrobiona
przez koleżankę aromatyczna kawa na dobry początek, sprawdzam plan
dnia, przygotowuję książki, idę nauczać. Staram się wychowywać.
Nauczać odpowiedzialności, dyscypliny, lojalności. Koleżeństwa.
Tuż obok rozbioru logicznego zdania, czy opowieści o podłożu
polityczno-historycznym „W pustyni i w puszczy”. Wyliczam
punkty, przeliczam na procenty, trzeba się trzymać ściśle WSO,
żeby nikt nie zarzucił niesprawiedliwości, stronniczości.
Wykrzesuję odrobinę zapału z materiału uczniowskiego, organizując
pracę w grupach, tworzenie makiety, sąd nad..., dramę, konkursy,
apele ..., żeby nudno nie było, żeby nie popaść w rutynę.
Jest południe, trzeba się przemieścić szybko do
drugiej pracy - spóźnianie się jest niedopuszczalne i absolutnie
nie mieszczące się, mimo korków w zawodzie nauczyciela.
Druga praca, trzecia praca... bo stałego zatrudnienia
brak, tak jak wiecznie brak pieniędzy na rehabilitację, na dom,
rachunki, ubezpieczenie samochodu, drukarkę koniecznie potrzebną
natychmiast, i tysiące nie kończących się potrzeb nie zachcianek.
Koniec pracy nie oznacza końca obowiązków. Zakupy.
Gotowanie. Sprzątanie. Pranie. Zwykłe czynności dnia codziennego.
I w końcu małe przyjemności: kawa z koleżanką, próba zespołu
śpiewającego, wyjście do kina.
No i cóż, po co o tym pisać. Dzień jak co dzień. U
tysięcy, milionów ludzi na świecie. A jednak, ostatnio
stwierdziłam, że te małe codzienne czynności, te zabiegania, te
troski i małe radości są powodem poczucia dobrze wypełnionego
czasu. Czasu, który dostałam w prezencie, czasu, który staram się
przeżyć najlepiej jak umiem. W zgodzie ze sobą i otaczającymi
mnie ludźmi, z własnym światopoglądem, a przede wszystkim z...
Bogiem.
A gdy coś w tym precyzyjnie opracowanym planie
gruchnie, trzaśnie i pęknie, bo nagle uległ człowiek ot, takiemu
małemu grzeszkowi, a może dużej pokusie, czy innemu diabelstwu...
lub po prostu miał gorszy dzień, bo mąż, bo uczeń, bo
samochód... to zawsze może obliczyć bilans strat i zysków.
Westchnąć, pogodzić się z tym, że ideałem niestety, mimo starań
nie jest i ... zacząć wszystko od nowa. Z wiarą w przebaczenie,
trwającą łaskę i własne możliwości, też dane od tego z góry.
Nawet w tę nie zawsze wyprasowaną twarz, która może sobie
spojrzeć w lustro i... nie napluć!
środa, 31 października 2012
Lubiła poezję i mnie...
Teresie
Taka dzielna
Walczyła
Pewna
że zwycięży
nie tu to tam
nie dziś to jutro
Taka twarda
Stąpała pewnie
podpierając się parasolem
gdy bolało
Trzeba sobie radzić
tak czy siak
Taka przewidująca
a jednak
żyjąca nadzieją.
Tylko ta łza
w kąciku oka
na pożegnanie
Tyle rzeczy mogło się wydarzyć
Tyle bitew ze słabościami mogła wygrać
Tyle jeszcze radosnych „mamama” usłyszeć…
Teraz w ciszę zagłębiła się
Teraz odpoczywa i nic ją nie boli
Nie musi walczyć ani dnia dłużej
I wszystko jej jedno czy sobie poradzimy
bez niej i z naszym smutkiem.
Odpoczywa, nasycona Bożą miłością,
utulona i bezpieczna w Jego ramionach
szczęśliwa…
Odpoczywaj!!!
niedziela, 21 października 2012
Cmentarz żydowski
Tu chciałabym odpocząć
w cieniu liściastych zamgleń i chłodu.
Tu położyłabym głowę
tak, by policzkiem poczuć zimno kamienia.
Tu przymknęłabym oczy,
na chwilę bezpiecznie usnęłabym.
Tu owinęłabym się w całun
niczym ślubną sukienkę,
utkaną z nadziei i marzeń.
Tu złożyłbyś kamyczek pamięci
i modlitwy, westchnienia za tę,
która znalazła ukojenie w ramionach
wiecznego kochanka-śmierci.
Nie zapalaj tylko świec,
by nie porazić przymkniętych oczu.
Nie stawiaj kwiatów
których nie dałeś za życia.
Nie odprawiaj
jarmarcznego zgiełku obrzędów.
Wystarczy polny kamyczek...
Żyć będę przecież na zawsze
w skamieniałym prochu.
Do zmarłych
Witajcie Drodzy!
To znowu ja...
Przychodzę do Was tak rzadko...
Stawiam na płycie pamięci kwiaty,
odgarniam liście zapomnienia,
zapalam światełko nadziei...
Śpicie?
Śpijcie i czekajcie,
już naprawdę niedługo
spotkamy się ponownie.
Tęsknię za Wami,
chociaż często odwiedzacie mnie w snach.
Spoglądacie życzliwym okiem
z czarno-białych fotografii.
Nikt z żywych nie ma
tego dowcipu ani urody – co Ty, Mamo!
Twojej siły i akceptacji –Tato!
Dziecięcej pogody i radości życia-Ciociu!
Ciepła i bezpieczeństwa –Babciu!
Jestem tylko nieudolną naśladowczynią
Waszych zalet
(bo o Waszych wadach dawno zapomniałam)
Wzdycham ...
Jeszcze muszę tyle spraw załatwić.
Jestem potrzebna...dzieciom?
Odchodzę na chwilkę,
W rozterce machając dłonią.
Do zobaczenia!
czwartek, 18 października 2012
Zobowiązania, powołanie, posłannictwo...czyli niewesoło.
Ostatnio usłyszałam opinię, dotyczącą swojego bloga, że piszę poważnie, smutno. No tak, życie w ogóle jakieś takie niewesołe jest, jeśli traktujemy poważnie nasze zobowiązania, powołania, posłannictwo. Ja wiem, że takich terminów się teraz nie używa, że znacznie lepiej brzmią hasła: jesteś tego warta, namawiające do konsumpcyjnego stylu życia, czy człowiek żyje tylko raz, więc musi być szczęśliwy. Co najdziwniejsze to hasła bardzo popularne w naszych chrześcijańskim, było nie było, kraju. A ja pochłonięta trochę pracą jestem... niewesołą, chociaż wyznaję ze wstydem bardzo inspirującą, rozwijającą, i w związku z tym, sprawiającą mi kupę frajdy. No nie, praca?!! Dająca radość! Ale też nowe przemyślenia i obserwacje.
Po pierwsze o stanie uzębienia maluchów z zerówki i pierszaczków. Tragedia! Spróchniałe jedynki czy zupełny ich brak to norma. Na pytanie o mycie zębów, otrzymuję odpowiedź o częstotliwości: zapomniałem, akurat dzisiaj! Czasami jest to raz, rzadko trzy. Gdy pytam o napoje gazowane i słodycze, to na około stu przebadanych logopedycznie dzieci jedynie na palcach jednej dłoni mogłabym policzyć te, którym rodzice takowe specjały ograniczają. A miało być optymistycznie!
Wiele lat temu, będąc w Szwecji dowiedziałam się, że tam dzieci jadają słodycze tylko w soboty, gazowańców nie pijają wcale. Skutkiem zastosowania tej metody na swoim młodszym dziecku doczekałam się zdrowych zębów u już dorosłej osoby, mimo ogólnej niepełnosprawności. Dentystka każdorazowo na wizycie kontrolnej potrząsa z niedowierzaniem głową. No i już mamy przyczynę cierpienia, bo ból bolących zębów to nie daj B..! Ale to mały pikuś – pan Pikuś, przepraszam. Wiadomo, na dentystę teraz szkoły nie stać, więc wszelaka krucjata w tym względzie dalece niepolityczna i bezsensowna.
Gorzej niż stanem uzębienia społeczeństwa martwię się stanem rodzin i warunkami bytowymi dzieciaków. Bo tu tak między zaglądaniem w podniebienia i po języki, myciem rączek i wycieraniem nosa, okazuje się, że mamusia mieszka z dziadkami, bo tatuś kryminalista, a dziadek to pije, i ten oto spuchnięty paluszek to wynik przewrócenia się dziadka na wnuczka. A podkrążone oczka – niewyspania, bo dziadek strasznie krzyczał. Młodzi ludzie biorą na siebie zobowiązania, którym nie są w stanie podołać. Nie tylko zadbać o swój byt, ale i swoich dzieci.
Eee tam, powie ktoś, żadna rewelacja, codzienność, moi sąsiedzi.... Pewnie, można by było mnożyć przykłady. Przecież jest pomoc psychologiczno-pedagogiczna, pisze się programy pomocy najsłabszym i najuboższym, zakłada świetlice terapeutyczne, ale morza potrzeb nie jesteśmy w stanie powstrzymać.
Cóż więc zrobić, gdy brak pracy i mieszkań, i pieniędzy, i fachowców od pomocy?
Może by tak wrócić do pozytywistycznej „pracy u podstaw”? Edukować na przykład seksualnie, by uniknąć sytuacji, gdy patologia zradza patologię? A może zaprzęgnąć do pracy kościoły? Wiem, wiem...działają, ale wobec ilości potrzebujących to ciągle kropla w morzu potrzeb. A może by tak w telewizji zamiast nieustannych debat politycznych....
No i jak tu chociażby optymistycznie zakończyć? Może cytatem z dowcipu - „matka jest tylko jedna”, ale rozśmieszy to tylko tych, znających dowcip. Może sentencją mojej ulubionej zmarłej cioci siatki „i będzie jeszcze gorzej”.
Nie, nie wypada zostawić czytelnika mojego bloga czy artykułu w poczuciu zniechęcenia i bezsilności. Bo póki życia jesteśmy w stanie zmieniać rzeczywistość wokół nas, jeśli tylko bacznie rozglądamy się wkoło i w miarę możliwości działamy. I nie potrzeba tu wielkiego powołania czy misji. Wystarczy zacząć od swojego podwórka. Myć zęby dzieciom na przykład – to mój pomysł na nową misję! Rozmawiać z rodzicami, a przede wszystkim, zacząć od własnego domu zanim zaczniemy się mądrzyć w cudzym.
Czyli... czyli myć zęby sobie i dzieciom? Edukować siebie i swoje dzieci? Zadbać o ich rozwój duchowy a nie tylko stan uzębienia? O nie... więcej lepiej nie piszę, bo dopiero zrobi się niewesoło!
Po pierwsze o stanie uzębienia maluchów z zerówki i pierszaczków. Tragedia! Spróchniałe jedynki czy zupełny ich brak to norma. Na pytanie o mycie zębów, otrzymuję odpowiedź o częstotliwości: zapomniałem, akurat dzisiaj! Czasami jest to raz, rzadko trzy. Gdy pytam o napoje gazowane i słodycze, to na około stu przebadanych logopedycznie dzieci jedynie na palcach jednej dłoni mogłabym policzyć te, którym rodzice takowe specjały ograniczają. A miało być optymistycznie!
Wiele lat temu, będąc w Szwecji dowiedziałam się, że tam dzieci jadają słodycze tylko w soboty, gazowańców nie pijają wcale. Skutkiem zastosowania tej metody na swoim młodszym dziecku doczekałam się zdrowych zębów u już dorosłej osoby, mimo ogólnej niepełnosprawności. Dentystka każdorazowo na wizycie kontrolnej potrząsa z niedowierzaniem głową. No i już mamy przyczynę cierpienia, bo ból bolących zębów to nie daj B..! Ale to mały pikuś – pan Pikuś, przepraszam. Wiadomo, na dentystę teraz szkoły nie stać, więc wszelaka krucjata w tym względzie dalece niepolityczna i bezsensowna.
Gorzej niż stanem uzębienia społeczeństwa martwię się stanem rodzin i warunkami bytowymi dzieciaków. Bo tu tak między zaglądaniem w podniebienia i po języki, myciem rączek i wycieraniem nosa, okazuje się, że mamusia mieszka z dziadkami, bo tatuś kryminalista, a dziadek to pije, i ten oto spuchnięty paluszek to wynik przewrócenia się dziadka na wnuczka. A podkrążone oczka – niewyspania, bo dziadek strasznie krzyczał. Młodzi ludzie biorą na siebie zobowiązania, którym nie są w stanie podołać. Nie tylko zadbać o swój byt, ale i swoich dzieci.
Eee tam, powie ktoś, żadna rewelacja, codzienność, moi sąsiedzi.... Pewnie, można by było mnożyć przykłady. Przecież jest pomoc psychologiczno-pedagogiczna, pisze się programy pomocy najsłabszym i najuboższym, zakłada świetlice terapeutyczne, ale morza potrzeb nie jesteśmy w stanie powstrzymać.
Cóż więc zrobić, gdy brak pracy i mieszkań, i pieniędzy, i fachowców od pomocy?
Może by tak wrócić do pozytywistycznej „pracy u podstaw”? Edukować na przykład seksualnie, by uniknąć sytuacji, gdy patologia zradza patologię? A może zaprzęgnąć do pracy kościoły? Wiem, wiem...działają, ale wobec ilości potrzebujących to ciągle kropla w morzu potrzeb. A może by tak w telewizji zamiast nieustannych debat politycznych....
No i jak tu chociażby optymistycznie zakończyć? Może cytatem z dowcipu - „matka jest tylko jedna”, ale rozśmieszy to tylko tych, znających dowcip. Może sentencją mojej ulubionej zmarłej cioci siatki „i będzie jeszcze gorzej”.
Nie, nie wypada zostawić czytelnika mojego bloga czy artykułu w poczuciu zniechęcenia i bezsilności. Bo póki życia jesteśmy w stanie zmieniać rzeczywistość wokół nas, jeśli tylko bacznie rozglądamy się wkoło i w miarę możliwości działamy. I nie potrzeba tu wielkiego powołania czy misji. Wystarczy zacząć od swojego podwórka. Myć zęby dzieciom na przykład – to mój pomysł na nową misję! Rozmawiać z rodzicami, a przede wszystkim, zacząć od własnego domu zanim zaczniemy się mądrzyć w cudzym.
Czyli... czyli myć zęby sobie i dzieciom? Edukować siebie i swoje dzieci? Zadbać o ich rozwój duchowy a nie tylko stan uzębienia? O nie... więcej lepiej nie piszę, bo dopiero zrobi się niewesoło!
czwartek, 11 października 2012
Stara kamienica
To miejsce, gdzie się urodziłam. Stoi w centrum miasta. Słyszę bicie dzwonów i kurantów z pobliskiego kościoła. W lecie, przy otwartych oknach, megafony zapowiadające odjeżdżające w świat pociągi z pobliskiego dworca. Po drugiej stronie można było kiedyś z mojego piątego piętra podziwiać panoramę Gdyni, Skweru Kościuszki i kawałek morza. Przed laty zabudowano mi jednak to okno na szeroki świat, za to zza dachów w promieniach wschodzącego słońca odbija się teraz najnowsza sława Gdyni- See Tower – wysokościowiec, iście przeniesiony z innego wymiaru. Już się do niego przyzwyczaiłam, a nawet polubiłam, bo ot, taką jestem lokalną patriotką. W mojej kamienicy mieści się mini muzeum. Można w nim zobaczyć starą westwalkę, drewniany magiel czy mosiężne wizytówki sprzed wojny, bo wtedy w latach 30tych nasza kamienica została wybudowana i otrzymała zaszczytną nagrodę za nowoczesność – m.in garaż podziemny, spiżarnię, służbówkę i schron przeciwatomowy w całym labiryncie podziemnych korytarzy piwnicznych.
Był to budynek wybudowany dla pobliskiego Banku dla jego pracowników przed wojną. Po wojnie zamieszkiwała w nim elita Gdyni: prezydent miasta, fotografowie teatralni, dziennikarze, lekarze, pływający.
Ostatnio Wspólnota mieszkaniowa odzyskała od miasta przynależny kamienicy garaż, po bez mała 60 latach użytkowania przez prominentne władze. W podziemnych ogromnych garażach zorganizowano z tej okazji wielką fetę, zakończona powszechnim zbrataniem się lokatorów budynku przy pomocy kilku procentów w różnych kolorowych płynach.
Teraz urządzono następną fetę – z okazji występu jednego z mieszkańców bloku – artysty śpiewającego operowo. Do podziemnego garażu przybyli zaproszeni lokatorzy oraz słuchacze pobliskiego Uniwersytetu trzeciego wieku, a nawet władze miasta. Po części artystycznej rozpoczęła się część bankietowa. Integracja była jeszcze lepsza niż ostatnio. Wymieniano poglądy, opowiadano sobie historie sprzed lat, w dużej ilości historie emigracyjne tych, którzy po latach pobytu w Brazylii, Anglii czy Niemczech, powrócili na szczęśliwą emeryturę do rodzin i kraju.
Postanowiono zorganizować następne spotkania. Pomysłów jest wiele, więc zapewne w Gdyni rozkwitnie teraz elitarna kultura undergroudowa czy eventowa? Nie termin underground jest zdecydowanie bardziej trafny. Czyżby więc znalazła się grupa osób, która potrafi oderwać się od złotego cielca pożerającego czas? Miała chęć nawiązywania kontaktów z nieznajomymi? Albo odnowić z dawnymi znajomymi, z dziecińskich zabaw na podwórkowym lodowisku, altance i podchodów?
Tak sobie porównuję frekwencję na naszych od zupełnie niedawna organizowanych wieczorkach muzyczno-poetyckich i mam nadzieję, że i tu z wieczorku na wieczorek, więzi wśród zaproszonych zacieśnią się, integracja i zrozumienie polepszy a nowych znajomych i nieznajomych przybędzie. A skoro stary podziemny garaż może stać się sceną kulturalno-towarzyską, to może i behindgroudowy kościół też może zaistnieć w okolicy? Mimo braku zachęty kolorowo-procentowej... ale przecież, zaraz, chyba że, jak to śpiewa Mieczysław Szczęśniak, „ chyba się upiję Twoim Duchem, hej”!
sobota, 1 września 2012
O wolności słów parę...
Pamiętam pewna dyskusję kolejową sprzed lat. Młody marynarz wypowiadał się na temat konieczności posiadania niepracującej żony, z przyczyn zawodowych. Wówczas ja młoda, rozpoczynająca życie wyzwolona feministka byłam oburzona męskim szowinizmem, i próbą ograniczenia wolności bliżej nieznanej mi dziewczyny. W owym czasie wyobrażałam sobie, że prawdziwie wolna zostanę, gdy wyzwolę się spod kurateli rodziców, wyprowadzę się po prostu, co natychmiast uczyniłam w momencie ukończenia 18 lat.
Jednak okazało się, że nawet ograniczenie więzi rodzinnych, mniej lub bardziej udanych, nie prowadzi do uwolnienia z nich. Na przykład z obowiązku opieki nad chorym rodzicem. A praca zawodowa, szczególnie studentki, nie daje niezależności finansowej. Uzależnia od pomocy cioci, wujka, taty czy sponsora. Tak więc, nie jesteśmy de facto wolni.
Może więc wolność to brak więzów małżeńskich. Przecież samo już to określenie budzi pejoratywne skojarzenia. Więzy, okowy, niewola. No ale czy życie na „kartę rowerową” daje wolność od zobowiązań? Sama miłość to niewola uczuć. Wystarczy sobie przypomnieć wiersz „Do trupa”J. A.Morsztyna, który chociażby poprzez zestawienie stanu umarlaka do zakochanego doskonale zobrazował niewolę zmysłów i żądz.
Może więc lepiej być samemu, tak zwanym singlem? Czy uczyni nas to wolnymi? Od smutku, niespełnienia, rodzicielstwa, samotności?
Nie będę w ogóle poruszała wątku wolności politycznej czy prawa do posiadania marihuany czy aborcji. Tylu mądrzejszych o tym pisało....
Pragnąc zilustrować moje rozumienie słowa wolność a raczej jej brak, posłużę się przykładem typowym dla wykonywanego przeze mnie zawodu polonistki. Wulgaryzmy – warstwa słownikowa o ograniczonym zasięgu spoczywa sobie swobodnie obok synonimów, homonimów, dialektyzmów, gwary, żargonu, związków frazeologicznych i wielu, wielu innych. I okazuje się, że nie ma ani jednego człowieka, poza niemowlętami może i dotkniętymi demencją starczą, kto by tej pierwszej warstwy nie znał. Z innymi może mieć kłopoty. Momencik znać nie oznacza używać, można by zakrzyknąć. Pewnie, tylko środowiska patogenne i kryminogenne używają jako przerywników tych wszystkich słów. Nie znają innych czy też wyrażają w ten sposób silne emocje? O, można by znaleźć i w innych zawodowych środowiskach uzależnionych od takiego, czyli za pomocą wulgaryzmów, sposobu wyrażania frustracji.
Czy my jesteśmy wolni od zaśmiecenia naszego umysłu z racji nie używania, lub używania rzadko, czasami, sporadycznie...wulgaryzmów, alkoholu, nikotyny... czy innych?
Ew.Mateusza 5, ukazuje właśnie to ludzkie uwikłanie, ubabranie, upapranie w błocie naszej własnej natury... Nie potrafimy się wyswobodzić od gniewu, pożądliwości, zazdrości. Chociażbyśmy zaprzysięgli sobie życie w czystości i powściągliwości sami z siebie nie potrafimy być wolni od własnej natury.
W Księdze Rodzaju Bóg kreując świat, stworzył m zakazane drzewo, owoc. Po co? Gdyby ich jednak nie stworzył, bylibyśmy bezmyślnymi marionetkami w Jego ręku. Dał więc nam wielki przywilej, ale i obowiązek. Wolność wyboru. I chociaż pokusy nas atakują niczym „lew ryczący” a nasza natura ciągnie do złego, możemy doznać wolności tylko w jeden sposób. Wybierając Chrystusa, doznajemy uwolnienia od grzechów, przebaczenia. A żyjąc z Nim dzięki łasce mamy nadzieję na pokonanie niewoli naszych ciał i ograniczeń życia codziennego w przyszłości.
Jednak okazało się, że nawet ograniczenie więzi rodzinnych, mniej lub bardziej udanych, nie prowadzi do uwolnienia z nich. Na przykład z obowiązku opieki nad chorym rodzicem. A praca zawodowa, szczególnie studentki, nie daje niezależności finansowej. Uzależnia od pomocy cioci, wujka, taty czy sponsora. Tak więc, nie jesteśmy de facto wolni.
Może więc wolność to brak więzów małżeńskich. Przecież samo już to określenie budzi pejoratywne skojarzenia. Więzy, okowy, niewola. No ale czy życie na „kartę rowerową” daje wolność od zobowiązań? Sama miłość to niewola uczuć. Wystarczy sobie przypomnieć wiersz „Do trupa”J. A.Morsztyna, który chociażby poprzez zestawienie stanu umarlaka do zakochanego doskonale zobrazował niewolę zmysłów i żądz.
Może więc lepiej być samemu, tak zwanym singlem? Czy uczyni nas to wolnymi? Od smutku, niespełnienia, rodzicielstwa, samotności?
Nie będę w ogóle poruszała wątku wolności politycznej czy prawa do posiadania marihuany czy aborcji. Tylu mądrzejszych o tym pisało....
Pragnąc zilustrować moje rozumienie słowa wolność a raczej jej brak, posłużę się przykładem typowym dla wykonywanego przeze mnie zawodu polonistki. Wulgaryzmy – warstwa słownikowa o ograniczonym zasięgu spoczywa sobie swobodnie obok synonimów, homonimów, dialektyzmów, gwary, żargonu, związków frazeologicznych i wielu, wielu innych. I okazuje się, że nie ma ani jednego człowieka, poza niemowlętami może i dotkniętymi demencją starczą, kto by tej pierwszej warstwy nie znał. Z innymi może mieć kłopoty. Momencik znać nie oznacza używać, można by zakrzyknąć. Pewnie, tylko środowiska patogenne i kryminogenne używają jako przerywników tych wszystkich słów. Nie znają innych czy też wyrażają w ten sposób silne emocje? O, można by znaleźć i w innych zawodowych środowiskach uzależnionych od takiego, czyli za pomocą wulgaryzmów, sposobu wyrażania frustracji.
Czy my jesteśmy wolni od zaśmiecenia naszego umysłu z racji nie używania, lub używania rzadko, czasami, sporadycznie...wulgaryzmów, alkoholu, nikotyny... czy innych?
Ew.Mateusza 5, ukazuje właśnie to ludzkie uwikłanie, ubabranie, upapranie w błocie naszej własnej natury... Nie potrafimy się wyswobodzić od gniewu, pożądliwości, zazdrości. Chociażbyśmy zaprzysięgli sobie życie w czystości i powściągliwości sami z siebie nie potrafimy być wolni od własnej natury.
W Księdze Rodzaju Bóg kreując świat, stworzył m zakazane drzewo, owoc. Po co? Gdyby ich jednak nie stworzył, bylibyśmy bezmyślnymi marionetkami w Jego ręku. Dał więc nam wielki przywilej, ale i obowiązek. Wolność wyboru. I chociaż pokusy nas atakują niczym „lew ryczący” a nasza natura ciągnie do złego, możemy doznać wolności tylko w jeden sposób. Wybierając Chrystusa, doznajemy uwolnienia od grzechów, przebaczenia. A żyjąc z Nim dzięki łasce mamy nadzieję na pokonanie niewoli naszych ciał i ograniczeń życia codziennego w przyszłości.
Rozczarowanie czyli rozważania egotyczki
Budzę się i stwierdzam...jestem zmęczona. Jeszcze rok szkolny się nie zaczął a ja już... na samą myśl czy co? Chociaż spać mi się nie chce, szkoda życia na sen zbyt długi. Co więc mnie tak męczy? Być może, gdybym poszła do jakiegoś specjalisty, wynalazłby we mnie... patrząc mi w oczy, wątrobę, trzewia po prostu, jakąś jednostkę chorobową. Zapewne! Nikt nie jest całkowicie zdrowy, poza może chorymi psychicznie, oczywiście w ich mniemaniu, tym bardziej że chorobę dostrzegają tylko u otaczających ich ludzi. Łyknę więc w porywie jakąś witaminkę i pobiegnę...Wyścig trwa! Tempo przyspiesza... coraz więcej pracy, obowiązków, stresów...
Trzeba by było z czegoś zrezygnować... może ze śpiewania w kościele...są młodsi i chętni, i dobrze? Może z pisania do miesięcznika, do szuflady... bo...jak wyżej? A poza tym coraz mniej ludzi czyta, nie tylko artykuły, ale i książki, czego świadectwem są chociażby coraz bardziej spiętrzone pozycje nie wydane...
No, trzeba sobie powiedzieć szczerze, należy się skupić na pracy, przynoszącej wymierne korzyści a nie na jakimś hobby, które tylko mnie cieszy.
Tak generalnie coraz częściej stwierdzam, że nie jestem niezastąpiona. Mogłabym zamilknąć, odejść zupełnie niezauważalnie i pies z kulawą nogą...Świat nie poniósłby straty, bliscy przeżyliby a ja w końcu odpoczęłabym.
A może powinnam poszukać nowych inspiracji, wyzwań? Wspinaczka wysokogórska, skok na bunggi, malowanie graffitti?
Wiem już! Jestem rozczarowana, bo czuję się niedoceniona. Potrzebuję małej zachęty, poklepania po ramieniu, potwierdzenia, że to, co robię jest ważne, potrzebne!
Co tam ja i ja, egotyczka jedna... chyba powinnam się zastanowić komu ostatnio pomogłam, kogo zmotywowałam do wytrwałego biegu, wsparłam,wysłuchałam?
O matko, chyba „włosy drzeć” i spis jakiś zrobić...”pracy wiele a robotników brak”.
No a ja? Mogę tylko cichutko liczyć, że jakaś niezwykła Moc „odnowi moje siły jak u orła”... a satysfakcji i odpocznienia zaznam... po śmierci. I to jest akcent optymistyczny w tej całej opowieści, bo przecież bez zmartwychwstania nasza wiara byłaby bez sensu!
Trzeba by było z czegoś zrezygnować... może ze śpiewania w kościele...są młodsi i chętni, i dobrze? Może z pisania do miesięcznika, do szuflady... bo...jak wyżej? A poza tym coraz mniej ludzi czyta, nie tylko artykuły, ale i książki, czego świadectwem są chociażby coraz bardziej spiętrzone pozycje nie wydane...
No, trzeba sobie powiedzieć szczerze, należy się skupić na pracy, przynoszącej wymierne korzyści a nie na jakimś hobby, które tylko mnie cieszy.
Tak generalnie coraz częściej stwierdzam, że nie jestem niezastąpiona. Mogłabym zamilknąć, odejść zupełnie niezauważalnie i pies z kulawą nogą...Świat nie poniósłby straty, bliscy przeżyliby a ja w końcu odpoczęłabym.
A może powinnam poszukać nowych inspiracji, wyzwań? Wspinaczka wysokogórska, skok na bunggi, malowanie graffitti?
Wiem już! Jestem rozczarowana, bo czuję się niedoceniona. Potrzebuję małej zachęty, poklepania po ramieniu, potwierdzenia, że to, co robię jest ważne, potrzebne!
Co tam ja i ja, egotyczka jedna... chyba powinnam się zastanowić komu ostatnio pomogłam, kogo zmotywowałam do wytrwałego biegu, wsparłam,wysłuchałam?
O matko, chyba „włosy drzeć” i spis jakiś zrobić...”pracy wiele a robotników brak”.
No a ja? Mogę tylko cichutko liczyć, że jakaś niezwykła Moc „odnowi moje siły jak u orła”... a satysfakcji i odpocznienia zaznam... po śmierci. I to jest akcent optymistyczny w tej całej opowieści, bo przecież bez zmartwychwstania nasza wiara byłaby bez sensu!
Maraton
Wierzyłam...
druga połowa jabłka będzie słodsza,
a ziemia za wzgórzem płodniejsza.
Marzyłam...
o wolności, wyznaczając własne zasady
niezależności, pragnąc oprzeć się
na męskim ramieniu.
Dążyłam...
do doskonałości i prawdy, spełnienia
wszelkimi dostępnymi środkami.
Zrozumiałam...
nic nie jest takie jak się spodziewałam
sama sobą rozczarowana...
Mimo to...
wciąż powstaję z kolan, powalona
a jednak nie pokonana z nadzieją.
sobota, 14 lipca 2012
Mowa jest srebrem a milczenie złotem
To przysłowie dosłownie łazi za mną ostatnio. Z wielu względów. Bo samo w swej istocie, moim zdaniem, miało piętnować bezmyślne gadulstwo a doceniać mądre milczenie czyli nie zabieranie głosu w sprawach nam obcych.
Przypomina mi się moja babcia, która de facto ukończyła cztery lata wiejskiej szkółki, ale była oczytana i prezentowała się niczym prawdziwa przedwojenna dama. Na raucie wśród znakomitości: mecenasów, rektorów, doktorów a nawet jednego ministra zyskała sławę niezwykle wykształconej i eleganckiej pani z przedwojennym co najmniej średnim wykształceniem, właśnie dlatego, że umiała słuchać i milczeć w odpowiednim momencie.
A jak jest dzisiaj? Starszych dam nie ma przede wszystkim. To jak w tym dowcipie: są najpierw młode ( lub piękne) kobiety, potem...młode kobiety, a na końcu... młode kobiety. O niewiastach, białogłowych... w ogóle trzeba zapomnieć. Tych biblijnych, które to cicho bez jednego słowa potrafią stać się świadectwem bogobojnego życia też ... śladowa ilość.
A młodzi? Młodzi są głośni, szczególnie na ulicach wielkich miast. Porozumiewają się skrótami i przerywnikami. Niewiele w tym treści. Ich świat kręci się wokół konsumpcji, w szeroko pojętym rozumieniu.
Gdzież są więc mędrcy tej epoki? Może to naukowcy, politycy, filozofowie? Może, ale kto by ich tam słuchał. Słuchanie bowiem wymaga czasu i chęci skupienia rozbieganych myśli. Co gorsza refleksji, a czasem nawet zmian. Mogłabym osobiście wymienić parę autorytetów, które mnie fascynują, ale po co?
Chciałam napisać o czymś innym. O braku szeroko pojętej wymiany myśli i uczuć pomiędzy osobami, domownikami, współpracownikami. Nie zasiadamy razem do stołu,nie jadamy razem posiłków, nie wymieniamy codziennych spostrzeżeń. A jeśli nawet to w tle coraz częściej pojawia się wszechwładny zagłuszacz- telewizor. Nawet w niedzielę coraz częściej zamiast przyjaznej rozmowy szybko kończymy rodzinny posiłek, by chyżo pobiec do komputera, i-poda czy innego najbliższego spędzacza czasu.
Potem dziwimy się. Dlaczego ludzie nie przekazali sobie ważnych informacji. Nie powiedzieli o rozterkach, wahaniach, uczuciach i myślach. Rozstają się, nie mogą dogadać, nawet za pomocą osób trzecich: mediatorów, psychologów, psychoterapeutów.
Dzieci nie mówią już „dzień dobry” wchodząc do pomieszczenia, sklepu, windy, spotykając nauczycieli, sąsiadów czy ciocię na ulicy. Po co?! Poza tym nikt im nie powiedział, że tak należy. Rodzice są zbyt zmęczeni, by tłumaczyć normy zachowania, które młode pokolenie uznaje w końcu za przestarzałe konwenanse, niepotrzebne w krainie pośpiechu.
Przestajemy mówić nawet o tym, co najważniejsze...o Bogu. Jakoś tak wstyd i głupio. Bo jeszcze o religii czasami można popolemizować, ale o Bogu?! Obnażać swoje uczucia, opowiadać o doświadczeniach, o zmianach... czysty ekshibicjonizm! W końcu od tego jest ksiądz czy pastor, za to im płacą. A my, nawet jak pójdziemy do kościoła, to śpiewać nam się nie chce, bo co my Carruso czy co, zresztą grupa uwielbieniowa niech się produkuje, modlić też nie za bardzo, no chyba że tą samą od 15 lat ułożoną po nawróceniu modlitwą-paciorkiem.
Głosić Dobrą Nowinę też niemodnie. Ja tam do czego innego zostałem powołany, powołana... Dokąd dążymy w milczeniu? Co będziemy mieli na swoją obronę? Panie Boże ja tak za bardzo się nie wychylałem, bo... wstyd?! Prawdę mówić wstyd. Lepiej nieprawdę, niepełną prawdę, czyli... kłamstwo. O sobie samym, o świecie nas otaczającym, o przyszłości.
I w tym kontekście absolutnie nie wierzę w stare przysłowie, a ty?
Przypomina mi się moja babcia, która de facto ukończyła cztery lata wiejskiej szkółki, ale była oczytana i prezentowała się niczym prawdziwa przedwojenna dama. Na raucie wśród znakomitości: mecenasów, rektorów, doktorów a nawet jednego ministra zyskała sławę niezwykle wykształconej i eleganckiej pani z przedwojennym co najmniej średnim wykształceniem, właśnie dlatego, że umiała słuchać i milczeć w odpowiednim momencie.
A jak jest dzisiaj? Starszych dam nie ma przede wszystkim. To jak w tym dowcipie: są najpierw młode ( lub piękne) kobiety, potem...młode kobiety, a na końcu... młode kobiety. O niewiastach, białogłowych... w ogóle trzeba zapomnieć. Tych biblijnych, które to cicho bez jednego słowa potrafią stać się świadectwem bogobojnego życia też ... śladowa ilość.
A młodzi? Młodzi są głośni, szczególnie na ulicach wielkich miast. Porozumiewają się skrótami i przerywnikami. Niewiele w tym treści. Ich świat kręci się wokół konsumpcji, w szeroko pojętym rozumieniu.
Gdzież są więc mędrcy tej epoki? Może to naukowcy, politycy, filozofowie? Może, ale kto by ich tam słuchał. Słuchanie bowiem wymaga czasu i chęci skupienia rozbieganych myśli. Co gorsza refleksji, a czasem nawet zmian. Mogłabym osobiście wymienić parę autorytetów, które mnie fascynują, ale po co?
Chciałam napisać o czymś innym. O braku szeroko pojętej wymiany myśli i uczuć pomiędzy osobami, domownikami, współpracownikami. Nie zasiadamy razem do stołu,nie jadamy razem posiłków, nie wymieniamy codziennych spostrzeżeń. A jeśli nawet to w tle coraz częściej pojawia się wszechwładny zagłuszacz- telewizor. Nawet w niedzielę coraz częściej zamiast przyjaznej rozmowy szybko kończymy rodzinny posiłek, by chyżo pobiec do komputera, i-poda czy innego najbliższego spędzacza czasu.
Potem dziwimy się. Dlaczego ludzie nie przekazali sobie ważnych informacji. Nie powiedzieli o rozterkach, wahaniach, uczuciach i myślach. Rozstają się, nie mogą dogadać, nawet za pomocą osób trzecich: mediatorów, psychologów, psychoterapeutów.
Dzieci nie mówią już „dzień dobry” wchodząc do pomieszczenia, sklepu, windy, spotykając nauczycieli, sąsiadów czy ciocię na ulicy. Po co?! Poza tym nikt im nie powiedział, że tak należy. Rodzice są zbyt zmęczeni, by tłumaczyć normy zachowania, które młode pokolenie uznaje w końcu za przestarzałe konwenanse, niepotrzebne w krainie pośpiechu.
Przestajemy mówić nawet o tym, co najważniejsze...o Bogu. Jakoś tak wstyd i głupio. Bo jeszcze o religii czasami można popolemizować, ale o Bogu?! Obnażać swoje uczucia, opowiadać o doświadczeniach, o zmianach... czysty ekshibicjonizm! W końcu od tego jest ksiądz czy pastor, za to im płacą. A my, nawet jak pójdziemy do kościoła, to śpiewać nam się nie chce, bo co my Carruso czy co, zresztą grupa uwielbieniowa niech się produkuje, modlić też nie za bardzo, no chyba że tą samą od 15 lat ułożoną po nawróceniu modlitwą-paciorkiem.
Głosić Dobrą Nowinę też niemodnie. Ja tam do czego innego zostałem powołany, powołana... Dokąd dążymy w milczeniu? Co będziemy mieli na swoją obronę? Panie Boże ja tak za bardzo się nie wychylałem, bo... wstyd?! Prawdę mówić wstyd. Lepiej nieprawdę, niepełną prawdę, czyli... kłamstwo. O sobie samym, o świecie nas otaczającym, o przyszłości.
I w tym kontekście absolutnie nie wierzę w stare przysłowie, a ty?
poniedziałek, 18 czerwca 2012
Żona Joba
Czekam niczym Job
na szczęśliwe zakończenie,
na jakieś takie bajkowe
i żyli długo i...,
na sytość uczuć
niczym pszczoła nektaru.
Na godność i dostojność
dojrzałości jak klapsa
przed rychłym upadkiem
do pełnego kosza.
Na pełne umiaru obserwcje
dzieci mych dzieci i wnuków.
Tak, pełny dzban wina
zalepić pragnę wieczną pieczęcią
wosku z odciśniętą sygnaturą.
Ale choć tak blisko
na wyciagnięcie ręki, o włos zaledwie,
szczęście omija mnie szerokim łukiem
a gorycz rzeźbi szerokim dłutem
na złaknionej wytchnienia twarzy.
Posypuję pyłem dróg
rozstaje i zawalone węgły domu,
opuszczam zaciśniętą pięść.
A złorzeczenie nie tyka mego serca.
Wyczekuję... jak kania dżdżu,
jak spalona ziemia,
jak orzeł rozpostarcia skrzydeł...
na szczęśliwe zakończenie,
na jakieś takie bajkowe
i żyli długo i...,
na sytość uczuć
niczym pszczoła nektaru.
Na godność i dostojność
dojrzałości jak klapsa
przed rychłym upadkiem
do pełnego kosza.
Na pełne umiaru obserwcje
dzieci mych dzieci i wnuków.
Tak, pełny dzban wina
zalepić pragnę wieczną pieczęcią
wosku z odciśniętą sygnaturą.
Ale choć tak blisko
na wyciagnięcie ręki, o włos zaledwie,
szczęście omija mnie szerokim łukiem
a gorycz rzeźbi szerokim dłutem
na złaknionej wytchnienia twarzy.
Posypuję pyłem dróg
rozstaje i zawalone węgły domu,
opuszczam zaciśniętą pięść.
A złorzeczenie nie tyka mego serca.
Wyczekuję... jak kania dżdżu,
jak spalona ziemia,
jak orzeł rozpostarcia skrzydeł...
Szuflady
Szuflady biurka
kryją tajemnice:
Zapomniane rachunki,
niewysłane kartki,obgryzione ołówki,
gumkę myszkę ze stratym oczkiem,
temperówkę ze stępionym ostrzem,
Paragony nieprzemyślanych zakupów,
wizytówki zupełnie nieznanych ludzi.
Szuflady serca
pozwoliły pokryć pyłem przeszłość
Romantycznych uniesień I zdjęć,
Zatrzymanych kadrów pod powiekami
Niewypowiedzianych pretensji
I niewyśnionych marzeń.
Szuflady rozumu
Nie chcą przypominać
dziejów tego srebrnego pierścionka,
Ani zasuszonych białych kwiatków,
Czy też dziejów małej czerwonej obróżki.
Niech kartki pożółkłego pamiętnika
rozpadną się w proch I zapomnienie
A wiersze...
kryją tajemnice:
Zapomniane rachunki,
niewysłane kartki,obgryzione ołówki,
gumkę myszkę ze stratym oczkiem,
temperówkę ze stępionym ostrzem,
Paragony nieprzemyślanych zakupów,
wizytówki zupełnie nieznanych ludzi.
Szuflady serca
pozwoliły pokryć pyłem przeszłość
Romantycznych uniesień I zdjęć,
Zatrzymanych kadrów pod powiekami
Niewypowiedzianych pretensji
I niewyśnionych marzeń.
Szuflady rozumu
Nie chcą przypominać
dziejów tego srebrnego pierścionka,
Ani zasuszonych białych kwiatków,
Czy też dziejów małej czerwonej obróżki.
Niech kartki pożółkłego pamiętnika
rozpadną się w proch I zapomnienie
A wiersze...
wtorek, 5 czerwca 2012
Kto czytuje dzisiaj poezję?
Rozglądam się po klasie, bo właśnie zadałam niestosowne pytanie. Oni nawet gazetę rzadko, ewentualnie rubrykę sportową. Poezję to za karę. Na lekcji, bo trzeba. Nie, nie jest tak źle. W drugim rzędzie siedzi taka jedna niepozorna. Ona czyta. Ale się nie przyzna, bo wstyd przed klasą.
Na ustnej maturze w tym roku żaden z wybranych tematów prezentacji nie dotyczył poezji. Maturzyści mówili wentualnie o języku hip-hopu czy popu. Ale jakbyśmy-my egzaminatorzy tak podrążyli, zapytali o składnię, słowotwórstwo czy nie daj Bóg fleksję, to... mogiła. Więc lepiej nie pytać. Niech lepiej się wypowie, co wie powie. Czyli niewiele. O analizie porównawczej nie ma co marzyć. Ale jak to kiedyś pewna pani dyrektor powiedziała: -"dziecko ubrało się i przyszło". A mogłoby ... nie!
Otwieram szeroko oczy, gdy okazuje się, że jednak ktoś czytuje, może ze starszego pokolenia. Dobrowolnie na przykład Emilie Dickenson. Są jeszcze tacy, co nawet cytuja hurrra!
Wielki ból zastępuje rutyna cierpienia — Jak trawa Grób, tak Nerwy porasta konwenans — Zdrętwiałe Serce nie wie — czy to w nim te ćwieki Naprawdę tkwiły? kiedy — Wczoraj? czy przed Wiekiem? Stopy drepczą bezwiednie po Chodniku wąskim Zdrewniałego Powietrza, Ziemi, Obowiązku — I niezauważalnie Twardnieje cierpienie W Kwarc pogodzenia — w uciszenia Krzemień — Ołowiana Godzina — Kto przetrwał, ten ją wspomina Tak jak ktoś, kto zamarzał, wspomina Biel Śnieżną — Ziąb — potem Odrętwienie — potem wszystko jedno —A już zupełny szok przeżywam, gdy dopiero co poznany bliżej filozof i intelektualista "zapytowywuje" się mnie o gusta literackie. Mnie?! A przecież niedaleko szukając, bo u źródła - w Biblii - odnaleźć możemy nie tylko przekrój wszelakich gatunków literackich, w tym liryki. Proza poetycka, psalmy, pieśni, treny... wzorcowe. I obowiązujące w programie klasy pierwszej szkoły średniej. No ale trzeba wytrzymać te pytania uczniowskie: - to lekcja religii czy języka polskiego? I na nic sięganie po najlepsze przekłady "Pieśni nad pieśniami" pióra Brandstaettera
Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu, jak pieczęć na twoim ramieniu, bo jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol, żar jej to żar ognia, płomień Pański. (...) nie zatopią jej rzeki. czy "Psalmów"samego Miłosza. Np. Ps.1
Szczęśliwy, kto nie chodził za radą bezbożnych * na drodze grzeszników nie postał, * w gromadzie naśmiewców nie siedział. Ale w prawie Pańskim ma upodobanie * i naukę Pańską bada w dzień i w nocy. I będzie jak drzewo zasadzone u strumieni wód, * które wydaje owoc, kiedy jest jego czas, * i którego liść nie usycha. * A cokolwiek zacznie, powiedzie się. Nie tak bezbożni, nie tak. * Ale są jak plewy, które wiatr wymiata. Przeto nie ostoją się bezbożni na sądzie * ani grzesznicy w zgromadzeniu sprawiedliwych. Albowiem poznaje Pan drogę sprawiedliwych, * a droga bezbożnych zaginie.Zachwycona archaizacją języka i wewnętrzą harmonią, popełniam głęboki nietakt i wieczorową porą, podejmuję bohaterską próbę napisania wiersza...Wraz z innymi nawiedzonymi organizuje wieczór poezji śpiewanej i recytowanej pt."W moim świecie..." 24 czerwca br. o godzienie 18tej w Sopocie na ulicy Chopina 32/1. Wpadniecie?
niedziela, 6 maja 2012
Słabość siłą?
Wydawałoby się, że wychowani w duchu humanistycznych czy chrześcijańskich wartości powinniśmy być pełni współczucia dla słabych, i w ogóle tych "co się źle mają". Nic bardziej mylnego. Współczuć to my możemy.., ale tak bardziej na odległość. Najwygodniej esemesowo, anonimowo. Od razu lepiej się czujemy, 3-4 złote wydane, a już obowiązek spełniony! Gorzej by było, żebyśmy musieli usiąść koło takiego niepełnosprawnego, w autobusie to jeszcze pół biedy, zawsze można odwrócić głowę, bo ja taki wrażliwy jestem i kulturalny i przyglądać się za bardzo nie wypada, tak mamusia uczyła. Gorzej jeśli miałbym z takim kimś zjeść obiad, albo co gorsza nakarmić go? Nie potrafiłbym? A poza tym to widok bardzo nieestetyczny! Albo taki pijak. Szerokim łukiem...a bezrobotny? Pewnie leń! Albo samotna matka, po co taka... albo ... Generalnie kto by przyjął do pracy samotną matkę, kobietę w wieku rozrodczym, albo przedemerytalnym, albo bezrobotnego, który na rozmowę o pracę nie ubrał się według oczekiwanego kodu miejsca pracy?
Nie masz pracy, jesteś słaby w tym co robisz, nie osiągnąłeś sukcesu ani stabilizacji finansowej do pewnego wieku, to już raczej nie osiągniesz. W cenie na rynku pracy są osoby, które już pracę mają. No bo jak robi dobrze, to może dla mnie? A więc generalnie idąc szukać pracy należy mieć albo udawać że się ma dobrze płatną pracę, a tylko chęć przeprowadzki dla zmiany otoczenia spowodowała taakie faneberie.
To tak jak z Ośrodkami Dziennego Pobytu dla niepełnosprawnych. Owszem są, ale terapie zajęciowe, warsztaty aktywizacji zawodowej, czyli miejsca, w których lekko i umiarkowanie niepełnosprawne osoby mogą nauczyć się lepiej funkcjonować społecznie. Nie ma miejsc dla znacznie i głęboko upośledzonych, no oczywiście oprócz "przechowalni" czyli miejsc, w których w dwóch małych pomieszczeniach zamknięto osoby niepełnosprawne ze sprzężonymi niepełnosprawnościami i sobie cicho tam siedzą przez cały boży dzień, przed telewizorem przy zaciągniętych zasłonach. Rodzice niech dziękują Bogu, jeśli jeszcze żyją, że w ogóle mogą pracować, jeśli pracę mają i że ich dziecko ma miejsce, gdzie może przebywać odizolowane od społeczeństwa.
No tak co mi się śni? Jakieś spacery, na wózkach, jakaś terapia codzienna, małe rzeczy, które pozwalaja tym osobom widzieć świat i ludzi nie od święta, ale na codzień? To niemożliwe przy 6-7 osobach przypadających na jednego opiekuna, to zrozumiałe. Za dużo wymagam od rzeczywistości polskiej? Napatrzyłam się w Szwecji, Anglii na niepełnosprawnych w miejscach publicznych i też bym chciała wywalczyć dla nich więcej. Szczególnie w takim mieście jak Gdynia. Bogatym, portowym mieście!
Jest przecież lepiej niż dwadzieścia lat temu, wtedy w ogóle żadnego niepełnosprawnego na ulicach nie było! A krawężniki, powykrzywiane bo powykrzywiane, ale zrobione w miastach dla wózków, a nie było.
No tak piszę sobie, by wyrzucić frustrację spowodowaną, spodziewaną utratą pracy - za późno zaczęłam, bo urodziłam dziecko niepełnosprawne, brakiem miejsca terapii dla mojej już dorosłej niepełnosprawnej córki, w którym mogłaby funkcjonować na swoim poziomie i cieszyć się życiem jej danym, ogólną obojętnością systemu, władz, rodziny, znajomych... Komu mam to powiedzieć, że jestem przerażona przyszłością? Kogo to obchodzi, że powracają myśli samobójcze, nachalne rozwiązanie dylematu odrzucenia społecznego? A teraz stadionów dostatek i można by było zrobić niezłe show!
Na dokładkę wszyscy przyzwyczaili się, że świetnie sobie radzę, jestem dzielna, pracująca, ogarnięta, uśmiechnięta, odpowiednio ubrana i wymyta?
Nie czekam na współczucie hien cmentarnych, które pasą się cudzymi nieszczęściami, by utwierdzić się w dobrym samopoczuciu, że im jest lepiej. Czekam na wspóodczuwanie, w ogóle na współ...
Przypominają mi się słowa pieśni:"słabość jest siłą" i nie wierzę im... świat depcze słabych... wyrzuca ich na margines życia... "Skąd nadejdzie mi pomoc?"... Pomoc moja jest u Boga"...i tylko na to mogę liczyć. Czy liczyli na nią, idący na rzymskie areny na pożarcie lwom pierwsi chrześcijanie? Pewnie czekali na cud, zmartwychwstanie, pomoc z nieba... i umierali z uśmiechem na ustach i pokojem w sercu?
Nie masz pracy, jesteś słaby w tym co robisz, nie osiągnąłeś sukcesu ani stabilizacji finansowej do pewnego wieku, to już raczej nie osiągniesz. W cenie na rynku pracy są osoby, które już pracę mają. No bo jak robi dobrze, to może dla mnie? A więc generalnie idąc szukać pracy należy mieć albo udawać że się ma dobrze płatną pracę, a tylko chęć przeprowadzki dla zmiany otoczenia spowodowała taakie faneberie.
To tak jak z Ośrodkami Dziennego Pobytu dla niepełnosprawnych. Owszem są, ale terapie zajęciowe, warsztaty aktywizacji zawodowej, czyli miejsca, w których lekko i umiarkowanie niepełnosprawne osoby mogą nauczyć się lepiej funkcjonować społecznie. Nie ma miejsc dla znacznie i głęboko upośledzonych, no oczywiście oprócz "przechowalni" czyli miejsc, w których w dwóch małych pomieszczeniach zamknięto osoby niepełnosprawne ze sprzężonymi niepełnosprawnościami i sobie cicho tam siedzą przez cały boży dzień, przed telewizorem przy zaciągniętych zasłonach. Rodzice niech dziękują Bogu, jeśli jeszcze żyją, że w ogóle mogą pracować, jeśli pracę mają i że ich dziecko ma miejsce, gdzie może przebywać odizolowane od społeczeństwa.
No tak co mi się śni? Jakieś spacery, na wózkach, jakaś terapia codzienna, małe rzeczy, które pozwalaja tym osobom widzieć świat i ludzi nie od święta, ale na codzień? To niemożliwe przy 6-7 osobach przypadających na jednego opiekuna, to zrozumiałe. Za dużo wymagam od rzeczywistości polskiej? Napatrzyłam się w Szwecji, Anglii na niepełnosprawnych w miejscach publicznych i też bym chciała wywalczyć dla nich więcej. Szczególnie w takim mieście jak Gdynia. Bogatym, portowym mieście!
Jest przecież lepiej niż dwadzieścia lat temu, wtedy w ogóle żadnego niepełnosprawnego na ulicach nie było! A krawężniki, powykrzywiane bo powykrzywiane, ale zrobione w miastach dla wózków, a nie było.
No tak piszę sobie, by wyrzucić frustrację spowodowaną, spodziewaną utratą pracy - za późno zaczęłam, bo urodziłam dziecko niepełnosprawne, brakiem miejsca terapii dla mojej już dorosłej niepełnosprawnej córki, w którym mogłaby funkcjonować na swoim poziomie i cieszyć się życiem jej danym, ogólną obojętnością systemu, władz, rodziny, znajomych... Komu mam to powiedzieć, że jestem przerażona przyszłością? Kogo to obchodzi, że powracają myśli samobójcze, nachalne rozwiązanie dylematu odrzucenia społecznego? A teraz stadionów dostatek i można by było zrobić niezłe show!
Na dokładkę wszyscy przyzwyczaili się, że świetnie sobie radzę, jestem dzielna, pracująca, ogarnięta, uśmiechnięta, odpowiednio ubrana i wymyta?
Nie czekam na współczucie hien cmentarnych, które pasą się cudzymi nieszczęściami, by utwierdzić się w dobrym samopoczuciu, że im jest lepiej. Czekam na wspóodczuwanie, w ogóle na współ...
Przypominają mi się słowa pieśni:"słabość jest siłą" i nie wierzę im... świat depcze słabych... wyrzuca ich na margines życia... "Skąd nadejdzie mi pomoc?"... Pomoc moja jest u Boga"...i tylko na to mogę liczyć. Czy liczyli na nią, idący na rzymskie areny na pożarcie lwom pierwsi chrześcijanie? Pewnie czekali na cud, zmartwychwstanie, pomoc z nieba... i umierali z uśmiechem na ustach i pokojem w sercu?
czwartek, 19 kwietnia 2012
ŁASKA
Ostatnio próbowałam przypomnieć sobie historię biblijnych dłużników. Nie dlatego, że jestem obciążona jakimiś długami, kredytami, czy zaległymi świadczeniami, ale ze względu na łaskę.
Otóż w tej nowotestamentowej historii, dobry pan, anulował wielki dług swojemu dłużnikowi dziesięć tysięcy talentów, które możemy porównać do dziesięciu tysięcy złotych. Karą dla niewypłacalnego dłużnika miało być sprzedanie go wraz z żoną i dziećmi oraz całym jego dobytkiem.
Współcześnie nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, by ktoś mógł odebrać nam wolność. No, może więzienie dla niewypłacalnych bankrutów, malwersantów wielkiego kalibru, ale przecież w dobie spłat ratalnych, kumulacji spłat, procentów, itp. taka kara uwięzienia za długi kojarzy nam się raczej z patologią społeczną, takim dajmy na to ojcem alkoholikiem uchylającym się od pracy i od płacenia alimentów na trójkę dzieci, za co w końcu, ku zadowoleniu funduszu alimentacyjnego może trafić do więzienia.
Drugą osoba dramatu staje się dłużnik dłużnika, któremu pan darował owe dziesięć tysięcy a tym samym nie odebrał wolności paru osobom i nie sprzedał całego dobytku. Te jegomość jest winny sto denarów. Porównajmy je wobec tego do stu złotych. Za owe sto złotych,, nasz dopiero co ułaskawiony winowajca, chwycił go i zaczął dusić, a w końcu wtrącił go do więzienia.
W tej historii jest więc dwóch dłużników, przerażonych, bojących się konsekwencji, błagających swych wierzycieli o łaskę i prolongatę zadłużenia, ale dwa różne rozwiązania. Pierwszy z nich pierwotnie ją otrzymuje, drugi – nie.
Gdzie tu sprawiedliwość?! – chciałoby się zawołać z oburzeniem. I tu właśnie jest problem. Bo sprawiedliwości na tym świecie nie ma i wszyscy dobrze wiedzą, że możnym tego świata więcej można niż biedakom i osobom niewiele znaczącym. Możemy się buntować przeciwko takiemu stanowi rzeczy, ale przy najlepszych chęciach nigdy nie będzie równości i sprawiedliwości, chociaż byśmy wymyślili jakiś zupełnie nowy twór polityczny, głoszący ”równość, wolność i braterstwo”, doświadczenie i historia ukazują nam fiasko najszczytniejszych idei w obliczu ludzkiej grzesznej natury.
Chociaż byśmy tę historię przenieśli na sferę talentów nie monetarnych, ale cech charakteru, tego ubogacenia indywidualnej jednostki ludzkiej w pewne wybitne zdolności: artystyczne, polityczne, społeczne czy jakiekolwiek inne i tu zauważymy, że wcale ci najzdolniejsi nie odnosili za swoich czasów sukcesów ani nie pławili się w glorii powszechnego poklasku. Często karierę robią mierne talenty, mające więcej zalet managerskich niż jakichkolwiek innych. Dla mnie w historii literatury czy malarstwa jest wiele takich przykładów, chociażby mój ulubiony Norwid…
Historia o dwóch dłużnikach kończy się jednak jakimś happy endem. Oto uniesiony gniewem pan , ten który był miłosierny i darował pierwotnie tak olbrzymia sumę swojemu dłużnikowi, kazał wydać go katom, dopóki mu całego długu nie odda. Uczynił tak, gdy dowiedział się, że ułaskawiony sam nie był nic a nic łaskawy.
A więc jakaś sprawiedliwość zaistniała, obaj dłużnicy podlegli karze.
Jednak czy my pożądamy takiej sprawiedliwości? Pewnie dla Kowalskiego, który bija i pija żonę, tak, ale dla siebie… nie! Oczywiście, bo ja nie grzeszę w tak widoczny sposób, tylko w inny… bardziej ukryty, mniej widoczny, świadomy, naganny… po prostu mam mniejszy dług! Ale nadal oczekuję łaski!
Cóż więc, mogę sobie cytować Norwida,
Źle, źle zawsze i wszędzie,
Ta nic czarna się przędzie,
Ona za mną, przede mną i przy mnie.
Ona w każdym oddechu,
Ona w każdym uśmiechu.
Ona w myśli, modlitwie i w hymnie.
ubolewając nad istotą ludzkiego bytowania, nad cierpieniem i zmaganiem ze sobą samą, ale świadoma odwiecznej konstrukcji świata i natury ludzkiej, równocześnie błagać o łaskę i dziękować za tę, którą już otrzymałam, nie porównywać się do nikogo, i bohatersko oczekiwać… Pana!
Otóż w tej nowotestamentowej historii, dobry pan, anulował wielki dług swojemu dłużnikowi dziesięć tysięcy talentów, które możemy porównać do dziesięciu tysięcy złotych. Karą dla niewypłacalnego dłużnika miało być sprzedanie go wraz z żoną i dziećmi oraz całym jego dobytkiem.
Współcześnie nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, by ktoś mógł odebrać nam wolność. No, może więzienie dla niewypłacalnych bankrutów, malwersantów wielkiego kalibru, ale przecież w dobie spłat ratalnych, kumulacji spłat, procentów, itp. taka kara uwięzienia za długi kojarzy nam się raczej z patologią społeczną, takim dajmy na to ojcem alkoholikiem uchylającym się od pracy i od płacenia alimentów na trójkę dzieci, za co w końcu, ku zadowoleniu funduszu alimentacyjnego może trafić do więzienia.
Drugą osoba dramatu staje się dłużnik dłużnika, któremu pan darował owe dziesięć tysięcy a tym samym nie odebrał wolności paru osobom i nie sprzedał całego dobytku. Te jegomość jest winny sto denarów. Porównajmy je wobec tego do stu złotych. Za owe sto złotych,, nasz dopiero co ułaskawiony winowajca, chwycił go i zaczął dusić, a w końcu wtrącił go do więzienia.
W tej historii jest więc dwóch dłużników, przerażonych, bojących się konsekwencji, błagających swych wierzycieli o łaskę i prolongatę zadłużenia, ale dwa różne rozwiązania. Pierwszy z nich pierwotnie ją otrzymuje, drugi – nie.
Gdzie tu sprawiedliwość?! – chciałoby się zawołać z oburzeniem. I tu właśnie jest problem. Bo sprawiedliwości na tym świecie nie ma i wszyscy dobrze wiedzą, że możnym tego świata więcej można niż biedakom i osobom niewiele znaczącym. Możemy się buntować przeciwko takiemu stanowi rzeczy, ale przy najlepszych chęciach nigdy nie będzie równości i sprawiedliwości, chociaż byśmy wymyślili jakiś zupełnie nowy twór polityczny, głoszący ”równość, wolność i braterstwo”, doświadczenie i historia ukazują nam fiasko najszczytniejszych idei w obliczu ludzkiej grzesznej natury.
Chociaż byśmy tę historię przenieśli na sferę talentów nie monetarnych, ale cech charakteru, tego ubogacenia indywidualnej jednostki ludzkiej w pewne wybitne zdolności: artystyczne, polityczne, społeczne czy jakiekolwiek inne i tu zauważymy, że wcale ci najzdolniejsi nie odnosili za swoich czasów sukcesów ani nie pławili się w glorii powszechnego poklasku. Często karierę robią mierne talenty, mające więcej zalet managerskich niż jakichkolwiek innych. Dla mnie w historii literatury czy malarstwa jest wiele takich przykładów, chociażby mój ulubiony Norwid…
Historia o dwóch dłużnikach kończy się jednak jakimś happy endem. Oto uniesiony gniewem pan , ten który był miłosierny i darował pierwotnie tak olbrzymia sumę swojemu dłużnikowi, kazał wydać go katom, dopóki mu całego długu nie odda. Uczynił tak, gdy dowiedział się, że ułaskawiony sam nie był nic a nic łaskawy.
A więc jakaś sprawiedliwość zaistniała, obaj dłużnicy podlegli karze.
Jednak czy my pożądamy takiej sprawiedliwości? Pewnie dla Kowalskiego, który bija i pija żonę, tak, ale dla siebie… nie! Oczywiście, bo ja nie grzeszę w tak widoczny sposób, tylko w inny… bardziej ukryty, mniej widoczny, świadomy, naganny… po prostu mam mniejszy dług! Ale nadal oczekuję łaski!
Cóż więc, mogę sobie cytować Norwida,
Źle, źle zawsze i wszędzie,
Ta nic czarna się przędzie,
Ona za mną, przede mną i przy mnie.
Ona w każdym oddechu,
Ona w każdym uśmiechu.
Ona w myśli, modlitwie i w hymnie.
ubolewając nad istotą ludzkiego bytowania, nad cierpieniem i zmaganiem ze sobą samą, ale świadoma odwiecznej konstrukcji świata i natury ludzkiej, równocześnie błagać o łaskę i dziękować za tę, którą już otrzymałam, nie porównywać się do nikogo, i bohatersko oczekiwać… Pana!
poniedziałek, 2 kwietnia 2012
Pisane na Szkoleniu Metodycznym
Zabieg kosmetyczny
Korekta uśmiechu natychmiast konieczna.
Szukam sprawnego specjalisty,
nie od podciągania skóry,
przykrawania zmarszczek,
czy podnoszenia powiek,
lecz
od pozbawienia na stałe
tego wyrazu goryczy
w kąciku ust na dole,
od ustalenia i usunięcia
raz na zawsze przyczyn
pogłębiania się tej rysy
na gładkim obliczu życiorysu.
Przy okazji chciałabym wypełnić
tę lwią zmarszczkę na czole.
Nie botoxem czy restilanem,
czy jakimś innym świństwem,
ale myślą głęboką i twórczą,
pogodną i podnoszącą na duchu
nie tylko mnie...
Niezmąconego lustra czoła
czy maski oblicza nie wymagam.
Pożądam oczu, będących zwierciadłem duszy,
nie spuszczonych niczym zasłony milczenia
na brak Ducha...
Pomocy Mistrza łaknę!
Poezja rzeczy zwykłych
Taka dajmy na to pierzyna
nagrzana od snu.
Poduszka ze śladem
odciśniętego policzka,
prześcieradło niczym mapa
pławnych ruchów wzdłuż i wszerz.
Takie garnki srebrne od światła
stojące rzędem niczym żołnierze
na musztrze kuchni.
Czekają na ogień,
dłoń mieszającą spiesznie
pachnące smaki domowników.
Takie buty na wycieraczce
ze śladami spacerów w podeszwie,
z otarciami na palcach
od kopania kamyków po drodze,
chodzenia na palcach ku słońcu,
podskakiwania...
Takie nic, materialne
podlegające zniszczeniu, korozji,
upływowi lat po prostu.
Cenne, bo osobowe,
przypisane uczuciom,
ulotnym chwilom
ważniejszym niż sam przedmiot.
Wypełnionym poezją jak muzyką.
Tym brzękaniem, szurganiem,
strzepywaniem, bulgotaniem,
życiem rzeczy zwykłych.
Skąd bierze się poezja?
Poezja rodzi się jak szare myszki
nie przewidywalnie
w równie szarych zwojach
pomiędzy szóstym a siódmym
kręgiem bezmyśli.
Wysypuje się jak piasek z korca
jak z rękawa magiczne króliki
albo z cylindra,
nie przymierzając łupież...
Po co zapisywać te czarne mrówki znaków
świadectwo zgrabnego doboru słów,
metaforycznych znaczeń,
popularnych sloganów.
Czemu służy żonglerka na czubku
języka i myśli?
Może uświadamia stan rzeczy:
reguluje uczucia
jak wodę w rzece zapora,
uściśla zakres działań
jak gumka w majtkach,
nadaje sens oddychaniu
jako globalnemu współuczestniczeniu
w bycie świata,
co z prochu...
Przepisy
Pół kilograma chęci przeżycia,
wzmocnionych dziesięcioma kroplami
motywacji do bycia szczęśliwym
przefiltrować przez gęste sito
Słów, mówiących o naśladownictwie.
Sześć sztuk chętnych dłoni,
samo rozmnażających się w razie potrzeby,
do przecierania humorów na papkę przebaczenia.
Siedem uncji uśmiechu
w smaku przypominających
wyśmienity rum radości
na lodach nie wymuszonego chichotu.
Do tego domieszać
ubitą pianę przyjaźni i życzliwych słów.
Zamieszać i upiec w piecu serca.
Podawać na tacy wyciągniętych ramion.
Smakować z rozwagą.
Korekta uśmiechu natychmiast konieczna.
Szukam sprawnego specjalisty,
nie od podciągania skóry,
przykrawania zmarszczek,
czy podnoszenia powiek,
lecz
od pozbawienia na stałe
tego wyrazu goryczy
w kąciku ust na dole,
od ustalenia i usunięcia
raz na zawsze przyczyn
pogłębiania się tej rysy
na gładkim obliczu życiorysu.
Przy okazji chciałabym wypełnić
tę lwią zmarszczkę na czole.
Nie botoxem czy restilanem,
czy jakimś innym świństwem,
ale myślą głęboką i twórczą,
pogodną i podnoszącą na duchu
nie tylko mnie...
Niezmąconego lustra czoła
czy maski oblicza nie wymagam.
Pożądam oczu, będących zwierciadłem duszy,
nie spuszczonych niczym zasłony milczenia
na brak Ducha...
Pomocy Mistrza łaknę!
Poezja rzeczy zwykłych
Taka dajmy na to pierzyna
nagrzana od snu.
Poduszka ze śladem
odciśniętego policzka,
prześcieradło niczym mapa
pławnych ruchów wzdłuż i wszerz.
Takie garnki srebrne od światła
stojące rzędem niczym żołnierze
na musztrze kuchni.
Czekają na ogień,
dłoń mieszającą spiesznie
pachnące smaki domowników.
Takie buty na wycieraczce
ze śladami spacerów w podeszwie,
z otarciami na palcach
od kopania kamyków po drodze,
chodzenia na palcach ku słońcu,
podskakiwania...
Takie nic, materialne
podlegające zniszczeniu, korozji,
upływowi lat po prostu.
Cenne, bo osobowe,
przypisane uczuciom,
ulotnym chwilom
ważniejszym niż sam przedmiot.
Wypełnionym poezją jak muzyką.
Tym brzękaniem, szurganiem,
strzepywaniem, bulgotaniem,
życiem rzeczy zwykłych.
Skąd bierze się poezja?
Poezja rodzi się jak szare myszki
nie przewidywalnie
w równie szarych zwojach
pomiędzy szóstym a siódmym
kręgiem bezmyśli.
Wysypuje się jak piasek z korca
jak z rękawa magiczne króliki
albo z cylindra,
nie przymierzając łupież...
Po co zapisywać te czarne mrówki znaków
świadectwo zgrabnego doboru słów,
metaforycznych znaczeń,
popularnych sloganów.
Czemu służy żonglerka na czubku
języka i myśli?
Może uświadamia stan rzeczy:
reguluje uczucia
jak wodę w rzece zapora,
uściśla zakres działań
jak gumka w majtkach,
nadaje sens oddychaniu
jako globalnemu współuczestniczeniu
w bycie świata,
co z prochu...
Przepisy
Pół kilograma chęci przeżycia,
wzmocnionych dziesięcioma kroplami
motywacji do bycia szczęśliwym
przefiltrować przez gęste sito
Słów, mówiących o naśladownictwie.
Sześć sztuk chętnych dłoni,
samo rozmnażających się w razie potrzeby,
do przecierania humorów na papkę przebaczenia.
Siedem uncji uśmiechu
w smaku przypominających
wyśmienity rum radości
na lodach nie wymuszonego chichotu.
Do tego domieszać
ubitą pianę przyjaźni i życzliwych słów.
Zamieszać i upiec w piecu serca.
Podawać na tacy wyciągniętych ramion.
Smakować z rozwagą.
poniedziałek, 19 marca 2012
Wiosenne przesilenie
Czasami wszystko wali nam się na łeb. Głowa staje się kwadratowa od natłoku problemów, dlatego to też pretenduje do miana łba zamiast eufemistycznie nazywać ten ośrodek myśli głową. Nagle okazuje się, że ludzie których uznawaliśmy za sympatycznych a przynajmniej nieszkodliwych knują za naszymi plecami jakieś spiski, jakie plotki opowiadają, rozdmuchują niewielki problem do rangi afery... To jest tak zwany gwóźdź do trumny, gdy na drodze wiosennego przesilenia tracimy dobre relacje z najbliższymi, pracę, pieniądze, męża, zięcia,i w efekcie wszelkich możliwych zawirowań... zdrowie.
Zdarzyło mi się w życiu parę razy, że wołałam jak Tewie Mleczarz:
Panie, Panie, wiem że jestem wybrana, ale czy czasem nie możesz wybrać kogo innego...
Patrzę na tamte wydarzenia z perspektywy minionych lat i myślę: - jakie to dziwne, przecież wówczas wydawało mi się, że tego nie przeżyję, że zwariuję, że to przekracza możliwości człowieka, nie mówiąc słabej kobiety, bo kobiety w istocie są jak słonie gruboskórne i wytrzymałe, mimo wewnętrznej wrażliwości. I co? Pomimo to, mogę dzisiaj o tamtych wydarzeniach mówić jakby to dotyczyło zupełnie kogoś innego...
- Więc i teraz, tym razem, gdy wszystko wali się na łeb, cichutko myślę sobie: - PRZEŻYJĘ! Przetrwam, jeśli taka wola Boża, a On da mi siły, by i te doświadczenia znieść.
Oczywiście, lepiej by było pisać na blogu czy w artykułach prasowych o ustawicznym paśmie sukcesów, błogosławieństwach, o radości i gronie życzliwych przyjaciół, chociaż i takich mam, dzięki Bogu, ale czy na wiosnę nie należy odnowić swojego spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość, i przypomnieć sobie o tym, co najważniejsze?
A ja przecież znam wyjście, cel, do którego zmierzam i sens tego, co mnie dotyka i rani. A co nas nie zabije to... nas upodobni do Mistrza?
Zdarzyło mi się w życiu parę razy, że wołałam jak Tewie Mleczarz:
Panie, Panie, wiem że jestem wybrana, ale czy czasem nie możesz wybrać kogo innego...
Patrzę na tamte wydarzenia z perspektywy minionych lat i myślę: - jakie to dziwne, przecież wówczas wydawało mi się, że tego nie przeżyję, że zwariuję, że to przekracza możliwości człowieka, nie mówiąc słabej kobiety, bo kobiety w istocie są jak słonie gruboskórne i wytrzymałe, mimo wewnętrznej wrażliwości. I co? Pomimo to, mogę dzisiaj o tamtych wydarzeniach mówić jakby to dotyczyło zupełnie kogoś innego...
- Więc i teraz, tym razem, gdy wszystko wali się na łeb, cichutko myślę sobie: - PRZEŻYJĘ! Przetrwam, jeśli taka wola Boża, a On da mi siły, by i te doświadczenia znieść.
Oczywiście, lepiej by było pisać na blogu czy w artykułach prasowych o ustawicznym paśmie sukcesów, błogosławieństwach, o radości i gronie życzliwych przyjaciół, chociaż i takich mam, dzięki Bogu, ale czy na wiosnę nie należy odnowić swojego spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość, i przypomnieć sobie o tym, co najważniejsze?
A ja przecież znam wyjście, cel, do którego zmierzam i sens tego, co mnie dotyka i rani. A co nas nie zabije to... nas upodobni do Mistrza?
piątek, 2 marca 2012
Byle do wiosny...
W powietrzu zapachniało jakby...wiosną? Zimowe buty ciążą na nogach, puchowa kurtka nagle jest za ciepła... w końcu plusowa temperatura. Tęsknym wzrokiem patrzę na gałązki drzew, jeszcze wczoraj pokrytych śnieżną pierzynką. Może choćby zalążek pączka, mały listeczek dojrzy moje wytęsknione oko. Szyby w oknach brudne. Pomazane jakieś w świetle pierwszych promieni nieśmiało wyglądającego zza szarych chmur słoneczka. Przeglądam niespokojnie garderobę. Czy jestem przygotowana do nadejścia wiosny? Niby nic, i przecież co rok nadchodzi jakoś i jakoś człowiek funkcjonuje... No właśnie jakoś...
A ja chciałabym tak w pełni przygotować się na nadejście nowego. Oczyścić umysł ze wszelkich wątpliwości, chandr i depresyjek zimowych... Osiągnąć pełen harmonii stan ducha. Zregenerować stan intelektu i mojej ziemskiej powłoki w jakiś cudowny magiczny sposób. Jednym słowem pozyskać stan niewinności i świeżości niemalże dziewiczej.
Niestety, okna mogę wymyć, zakupić cienką kurteczkę i półbuty, ewentualnie lecytynę 120 i zapisać się na basen czy medytacje, ale nawet gdyby wszystkie te zabiegi przyniosły oczekiwany skutek, do pełni szczęścia byłoby daleko. Mimo wiosny, ptaszków śpiewających, kwiatków przebijających się i innych znakomitych oznak ocieplenia.
Może za wiele wymagam? Może zamiast wiosny oczekuję.... raju?
Tak, tak, to jest to czego szukam. Innego miejsca, innej rzeczywistości, innych relacji.
No tak, ale żeby tak dotrzeć do tej rzeczywistości niebiańskiej też należy wykonać pewne zbiegi. Nawrócić się, narodzić na nowo, żyć wiernie z Jezusem, być świadectwem... niewiastą napełnioną Duchem Świętym jednym słowem.
Szara rzeczywistość ciśnie. Robię rachunek sumienia. Przypominają mi się wszelakie przewinienia te niewielkie i takie, przed którymi ze strachu zamykam oczy... Tak, tak... taka święta nie jestem jak bym chciała, a co dopiero jakby Pan chciał!
Całe szczęście, że znam rozwiązanie! Mogę razem z wiosną zacząć od nowa!
Ufff! Jak dobrze! Zdążyłam! Jeszcze raz Pan Bóg dał mi szansę! Bo żyjąc z Nim ciągle od nowa uświadamiam sobie ogrom Jego łaski i mojej grzeszności. Nigdy nie będę w pełni gotowa na śmierć ani na zmartwychwstanie. Zawsze będę grzesznikiem. A On zawsze jest Miłosierny.
Jajko nigdy nie będzie mądrzejsze od kury, tak jak ja od Boga. Doświadczam tego każdorazowo, gdy sama podejmuję decyzje, za które muszę płacić i wtedy, gdy ufam i pozwalam się prowadzić Jego słowom zapisanym w Piśmie Świętym.
Rośniemy, dojrzewamy, starzejemy się. A jednak jakże trudno jest dojść do pełni poznania, duchowej stabilności, mądrości w Bożym pojęciu. Przeraża mnie fakt powtarzalności błędów. Razem z Pawłem z Tarsu wołam więc: Nie czynię tego co chcę, co wiem że dobre, ale czynię to, czego nienawidzę! Któż mnie wyrwie z tego ciała śmierci? I zapatrzona w Hioba liczę, że dożyję dni, o których powiem, że jestem ich syta i ze spokojem mogę odejść. Z lękiem przyglądam się pannom, co wyszły przywitać Oblubieńca z lampami bez oleju. Boję się, że nie rozpoznam Pana Zmartwychwstałego, gdy będę siedzieć zasmucona na Jego opustoszałym grobie, choć stanie obok i przemówi do mnie. Modlę się więc o mądrość, o czas, o zmiany, ... byle do wiosny!
A ja chciałabym tak w pełni przygotować się na nadejście nowego. Oczyścić umysł ze wszelkich wątpliwości, chandr i depresyjek zimowych... Osiągnąć pełen harmonii stan ducha. Zregenerować stan intelektu i mojej ziemskiej powłoki w jakiś cudowny magiczny sposób. Jednym słowem pozyskać stan niewinności i świeżości niemalże dziewiczej.
Niestety, okna mogę wymyć, zakupić cienką kurteczkę i półbuty, ewentualnie lecytynę 120 i zapisać się na basen czy medytacje, ale nawet gdyby wszystkie te zabiegi przyniosły oczekiwany skutek, do pełni szczęścia byłoby daleko. Mimo wiosny, ptaszków śpiewających, kwiatków przebijających się i innych znakomitych oznak ocieplenia.
Może za wiele wymagam? Może zamiast wiosny oczekuję.... raju?
Tak, tak, to jest to czego szukam. Innego miejsca, innej rzeczywistości, innych relacji.
No tak, ale żeby tak dotrzeć do tej rzeczywistości niebiańskiej też należy wykonać pewne zbiegi. Nawrócić się, narodzić na nowo, żyć wiernie z Jezusem, być świadectwem... niewiastą napełnioną Duchem Świętym jednym słowem.
Szara rzeczywistość ciśnie. Robię rachunek sumienia. Przypominają mi się wszelakie przewinienia te niewielkie i takie, przed którymi ze strachu zamykam oczy... Tak, tak... taka święta nie jestem jak bym chciała, a co dopiero jakby Pan chciał!
Całe szczęście, że znam rozwiązanie! Mogę razem z wiosną zacząć od nowa!
Ufff! Jak dobrze! Zdążyłam! Jeszcze raz Pan Bóg dał mi szansę! Bo żyjąc z Nim ciągle od nowa uświadamiam sobie ogrom Jego łaski i mojej grzeszności. Nigdy nie będę w pełni gotowa na śmierć ani na zmartwychwstanie. Zawsze będę grzesznikiem. A On zawsze jest Miłosierny.
Jajko nigdy nie będzie mądrzejsze od kury, tak jak ja od Boga. Doświadczam tego każdorazowo, gdy sama podejmuję decyzje, za które muszę płacić i wtedy, gdy ufam i pozwalam się prowadzić Jego słowom zapisanym w Piśmie Świętym.
Rośniemy, dojrzewamy, starzejemy się. A jednak jakże trudno jest dojść do pełni poznania, duchowej stabilności, mądrości w Bożym pojęciu. Przeraża mnie fakt powtarzalności błędów. Razem z Pawłem z Tarsu wołam więc: Nie czynię tego co chcę, co wiem że dobre, ale czynię to, czego nienawidzę! Któż mnie wyrwie z tego ciała śmierci? I zapatrzona w Hioba liczę, że dożyję dni, o których powiem, że jestem ich syta i ze spokojem mogę odejść. Z lękiem przyglądam się pannom, co wyszły przywitać Oblubieńca z lampami bez oleju. Boję się, że nie rozpoznam Pana Zmartwychwstałego, gdy będę siedzieć zasmucona na Jego opustoszałym grobie, choć stanie obok i przemówi do mnie. Modlę się więc o mądrość, o czas, o zmiany, ... byle do wiosny!
czwartek, 16 lutego 2012
Co ja tutaj robię!
Ostatnimi czasy coraz częściej zdaję sobie sprawę z blichtru tego świata i wewnętrznej pustki licznych spotkań mniej czy bardziej towarzyskich.
Na przykład takie imienino – urodzinowo - babskie pogaduchy. Cudnie, pogadamy o facetach, jacy to oni nie tego, no i wiesz mój też... o tym co nabyłyśmy drogą zakupu ostatnimi czasy, nawet można tu i ówdzie zademonstrować na obfitych kształtach... no i o kosmetykach, zabiegach i kto co sobie gdzie wstrzyknął... Tak tak, botox party czy kwaso hialurynowe party stają się cool! To drutowanie, malowanie wspólne passe jest.
W między tak zwanym czasie coś przekąszamy i poruszamy zgoła inne zagadnienia... O mężu tej pani o tu siedzącej obok nas, który dopiero co zginął na morzu, o niepełnosprawnym synu te drugiej pani, który siedzi w domu, bo po 25 roku życia nie ma propozycji na funkcjonowanie osób ze znacznym i głębokim upośledzeniem. Po co mają się męczyć, niech przesiedzą w pidżamach przed telewizorem resztę swojego niepełnosprytnego życia. I społeczeństwo będzie szczęśliwsze, bo nie narażone na dziwne zachowani, no i ten... wygląd nie teges... A poza tym ta pani nie ma już siły targać tego syna gdzieś jak musi do pracy na chleb zarabiać, bo przecież z renty 540 się nie wyżyje.
No i jeszcze ta trzecia pani co pochyla w niezwykłym skupieniu głowę i słucha uważnie. Ona to chociaż życie miała dobre. Nie takie jak tamte panie. A jeśli nawet nie idealne to takie w średniej krajowej i zawsze można się poczuć jeszcze lepiej, bo inni mają gorzej.
A ja siedzę i się biedzę, i myślę – „ Co ja tutaj robię?! „ Mam pocieszać w tym hałasie, czy opowiadać o moich zmaganiach, a może powiedzieć im coś o Bogu? Ale wszystko już przez te lata znajomości zostało powiedziane, zaproszenia na ewangelizację rozdane, świadectwo życia w miarę w porywach...
Albo w takiej szkole. Co ruszysz to problem. I słuchaj tu, jak matka wyjechała zarabiać na zachód, bo ojciec owszem kiedyś był. I teraz nastolatek sam mieszka. Rzadko chadza do szkoły. Pewnie znowu nie zda. A ta dziewczyna? Brzuch już widać wyraźnie. Dociągnie do matury czy rozsypie się? A ta z papierosem w toalecie z dwoma chłopakami? Oni nic wielkiego, była przecież przerwa... A tamta na terapię mówi, że nie potrzebuje, szkoda czasu.
I znowu te myśli, co ja tutaj robię? Ganiam po korytarzu, kontroluje toalety, w przerwach nauczam i pouczam, organizuję zastępstwa i gadam przez telefon, a miłosierny Bóg spogląda na mnie i przymruża oko.
Oj Panie Boże, chciałabym tak do eremu, do pustelni, albo chociaż na bezludną wyspę! Jestem przytłoczona swoją bezradnością, gonitwą za wiatrem, ciągłym poczuciem, że za mało, za rzadko, za opieszale, nie w porę, nie w tym miejscu i czasie...
Ale co ja mogę? Robię co mogę, a jak już nie mogę, to siadam i modlę się. Brak mi Panie rozumu na ten świat taki straszny, taki okrutny. Na ludzi nieczułych i pustych. Na siebie samą taką nie taką jak chciałabym być, podobać Ci się.
No może jeszcze pośpiewam w czasie drogi do szkoły, do domu, do przedszkola, po zakupy na chwałę Panu w mojej samochodowej komorze. Nie fałszywie, z całego serca, chociaż może nie bardzo ładnie. I tylko ten kierowca obok stuka się w głowę, gdy widzi jak zamykam oczy na pasach i uśmiecham się do siebie.
Na przykład takie imienino – urodzinowo - babskie pogaduchy. Cudnie, pogadamy o facetach, jacy to oni nie tego, no i wiesz mój też... o tym co nabyłyśmy drogą zakupu ostatnimi czasy, nawet można tu i ówdzie zademonstrować na obfitych kształtach... no i o kosmetykach, zabiegach i kto co sobie gdzie wstrzyknął... Tak tak, botox party czy kwaso hialurynowe party stają się cool! To drutowanie, malowanie wspólne passe jest.
W między tak zwanym czasie coś przekąszamy i poruszamy zgoła inne zagadnienia... O mężu tej pani o tu siedzącej obok nas, który dopiero co zginął na morzu, o niepełnosprawnym synu te drugiej pani, który siedzi w domu, bo po 25 roku życia nie ma propozycji na funkcjonowanie osób ze znacznym i głębokim upośledzeniem. Po co mają się męczyć, niech przesiedzą w pidżamach przed telewizorem resztę swojego niepełnosprytnego życia. I społeczeństwo będzie szczęśliwsze, bo nie narażone na dziwne zachowani, no i ten... wygląd nie teges... A poza tym ta pani nie ma już siły targać tego syna gdzieś jak musi do pracy na chleb zarabiać, bo przecież z renty 540 się nie wyżyje.
No i jeszcze ta trzecia pani co pochyla w niezwykłym skupieniu głowę i słucha uważnie. Ona to chociaż życie miała dobre. Nie takie jak tamte panie. A jeśli nawet nie idealne to takie w średniej krajowej i zawsze można się poczuć jeszcze lepiej, bo inni mają gorzej.
A ja siedzę i się biedzę, i myślę – „ Co ja tutaj robię?! „ Mam pocieszać w tym hałasie, czy opowiadać o moich zmaganiach, a może powiedzieć im coś o Bogu? Ale wszystko już przez te lata znajomości zostało powiedziane, zaproszenia na ewangelizację rozdane, świadectwo życia w miarę w porywach...
Albo w takiej szkole. Co ruszysz to problem. I słuchaj tu, jak matka wyjechała zarabiać na zachód, bo ojciec owszem kiedyś był. I teraz nastolatek sam mieszka. Rzadko chadza do szkoły. Pewnie znowu nie zda. A ta dziewczyna? Brzuch już widać wyraźnie. Dociągnie do matury czy rozsypie się? A ta z papierosem w toalecie z dwoma chłopakami? Oni nic wielkiego, była przecież przerwa... A tamta na terapię mówi, że nie potrzebuje, szkoda czasu.
I znowu te myśli, co ja tutaj robię? Ganiam po korytarzu, kontroluje toalety, w przerwach nauczam i pouczam, organizuję zastępstwa i gadam przez telefon, a miłosierny Bóg spogląda na mnie i przymruża oko.
Oj Panie Boże, chciałabym tak do eremu, do pustelni, albo chociaż na bezludną wyspę! Jestem przytłoczona swoją bezradnością, gonitwą za wiatrem, ciągłym poczuciem, że za mało, za rzadko, za opieszale, nie w porę, nie w tym miejscu i czasie...
Ale co ja mogę? Robię co mogę, a jak już nie mogę, to siadam i modlę się. Brak mi Panie rozumu na ten świat taki straszny, taki okrutny. Na ludzi nieczułych i pustych. Na siebie samą taką nie taką jak chciałabym być, podobać Ci się.
No może jeszcze pośpiewam w czasie drogi do szkoły, do domu, do przedszkola, po zakupy na chwałę Panu w mojej samochodowej komorze. Nie fałszywie, z całego serca, chociaż może nie bardzo ładnie. I tylko ten kierowca obok stuka się w głowę, gdy widzi jak zamykam oczy na pasach i uśmiecham się do siebie.
środa, 11 stycznia 2012
Wierszydełko o odchudzaniu czyli postanowienia noworoczne
I po raz któryś z rzędu
spadła kartka z kalendarza.
Ktoś odszedł, ktoś narodził się,
codziennie tak się zdarza.
Czas zyski, straty sumiennie podliczyć.
Po pierwsze, mądrzej trzeba żyć,
nie jak dotychczas,
żeby nie zostać z niczym.
Wiadomo przecież: nie pić, nie palić,
nie przeklinać i w ogóle nic na „pe”,
W pogoni za szczęściem się zatrzymać.
No i zdecydowanie... odchudzić się!
Zerwać te wszystkie miałkie znajomości.
Nie obgadywać bliźnich.
Nie irytować się. Nie złościć.
I jeszcze może parę kilo zgubić,
żeby pokochać innych
siebie należy polubić.
Przestać toczyć jałowe spory,
i jeszcze może z wagi spaść,
żeby zachować zdrowie... twarz?
Stopom wąskie ścieżki polecić
dzieci niańczyć i uczyć...
Następny rok zleci.
No, może by jeszcze parę deko ...
Trzeba się potrudzić!
Żeby nie tylko na duszy lżej...
Podobnym być do Ludzi.
spadła kartka z kalendarza.
Ktoś odszedł, ktoś narodził się,
codziennie tak się zdarza.
Czas zyski, straty sumiennie podliczyć.
Po pierwsze, mądrzej trzeba żyć,
nie jak dotychczas,
żeby nie zostać z niczym.
Wiadomo przecież: nie pić, nie palić,
nie przeklinać i w ogóle nic na „pe”,
W pogoni za szczęściem się zatrzymać.
No i zdecydowanie... odchudzić się!
Zerwać te wszystkie miałkie znajomości.
Nie obgadywać bliźnich.
Nie irytować się. Nie złościć.
I jeszcze może parę kilo zgubić,
żeby pokochać innych
siebie należy polubić.
Przestać toczyć jałowe spory,
i jeszcze może z wagi spaść,
żeby zachować zdrowie... twarz?
Stopom wąskie ścieżki polecić
dzieci niańczyć i uczyć...
Następny rok zleci.
No, może by jeszcze parę deko ...
Trzeba się potrudzić!
Żeby nie tylko na duszy lżej...
Podobnym być do Ludzi.
Subskrybuj:
Posty (Atom)