Najpierw trzeba rozpieszczać siebie. Robię więc sobie
pyszną kawę latte i małe co nieco, i tak zaopatrzona kładę się
z powrotem w mojej mikroskopijnej sypialni na moim super wygodnym
materacu, by jeszcze 20-30minut poczytać, zanim wyruszę w reality
show. Potem wstaję, staram się zbytnio nie przyglądać swojej
niewyprasowanej twarzy ani włosom co jak piorun w rabarbar...
krzątam się po mieszkaniu w tempie na trzy-cztery, ścieląc łóżka,
robiąc śniadanie, podnosząc z łóżka córkę...
Zakładam strój w zależności od okoliczności i
nastroju. Otulam się w kokon lub stroszę piórka, słowem poddaję
się wewnętrznej potrzebie. Jestem w końcu kobietą: zmienną,
intuicyjną, wrażliwą, inteligentną. Pokrzepiona duchowo –
jeśli poczytałam rano Biblię lub intelektualnie – gdy była to
dobra literatura, cieleśnie – jeśli śniadanko było smaczne, w
końcu estetycznie – gdy udało mi się wyprasować twarz i
dopasować wygląd do rozmiaru ubioru, podążam ku licznym następnym
obowiązkom, tym razem zawodowym.
Wchodzę do szkoły, na stole czeka czasami zrobiona
przez koleżankę aromatyczna kawa na dobry początek, sprawdzam plan
dnia, przygotowuję książki, idę nauczać. Staram się wychowywać.
Nauczać odpowiedzialności, dyscypliny, lojalności. Koleżeństwa.
Tuż obok rozbioru logicznego zdania, czy opowieści o podłożu
polityczno-historycznym „W pustyni i w puszczy”. Wyliczam
punkty, przeliczam na procenty, trzeba się trzymać ściśle WSO,
żeby nikt nie zarzucił niesprawiedliwości, stronniczości.
Wykrzesuję odrobinę zapału z materiału uczniowskiego, organizując
pracę w grupach, tworzenie makiety, sąd nad..., dramę, konkursy,
apele ..., żeby nudno nie było, żeby nie popaść w rutynę.
Jest południe, trzeba się przemieścić szybko do
drugiej pracy - spóźnianie się jest niedopuszczalne i absolutnie
nie mieszczące się, mimo korków w zawodzie nauczyciela.
Druga praca, trzecia praca... bo stałego zatrudnienia
brak, tak jak wiecznie brak pieniędzy na rehabilitację, na dom,
rachunki, ubezpieczenie samochodu, drukarkę koniecznie potrzebną
natychmiast, i tysiące nie kończących się potrzeb nie zachcianek.
Koniec pracy nie oznacza końca obowiązków. Zakupy.
Gotowanie. Sprzątanie. Pranie. Zwykłe czynności dnia codziennego.
I w końcu małe przyjemności: kawa z koleżanką, próba zespołu
śpiewającego, wyjście do kina.
No i cóż, po co o tym pisać. Dzień jak co dzień. U
tysięcy, milionów ludzi na świecie. A jednak, ostatnio
stwierdziłam, że te małe codzienne czynności, te zabiegania, te
troski i małe radości są powodem poczucia dobrze wypełnionego
czasu. Czasu, który dostałam w prezencie, czasu, który staram się
przeżyć najlepiej jak umiem. W zgodzie ze sobą i otaczającymi
mnie ludźmi, z własnym światopoglądem, a przede wszystkim z...
Bogiem.
A gdy coś w tym precyzyjnie opracowanym planie
gruchnie, trzaśnie i pęknie, bo nagle uległ człowiek ot, takiemu
małemu grzeszkowi, a może dużej pokusie, czy innemu diabelstwu...
lub po prostu miał gorszy dzień, bo mąż, bo uczeń, bo
samochód... to zawsze może obliczyć bilans strat i zysków.
Westchnąć, pogodzić się z tym, że ideałem niestety, mimo starań
nie jest i ... zacząć wszystko od nowa. Z wiarą w przebaczenie,
trwającą łaskę i własne możliwości, też dane od tego z góry.
Nawet w tę nie zawsze wyprasowaną twarz, która może sobie
spojrzeć w lustro i... nie napluć!
Beatko, dziękuję Ci- wejrzałaś w mój dzień :) Gosia
OdpowiedzUsuń