Blog Beaty Jaskuły-Tuchanowskiej

poezja i proza życia

poniedziałek, 5 listopada 2012

Dzień jak co dzień - Babskim okiem



              Najpierw trzeba rozpieszczać siebie. Robię więc sobie pyszną kawę latte i małe co nieco, i tak zaopatrzona kładę się z powrotem w mojej mikroskopijnej sypialni na moim super wygodnym materacu, by jeszcze 20-30minut poczytać, zanim wyruszę w reality show. Potem wstaję, staram się zbytnio nie przyglądać swojej niewyprasowanej twarzy ani włosom co jak piorun w rabarbar... krzątam się po mieszkaniu w tempie na trzy-cztery, ścieląc łóżka, robiąc śniadanie, podnosząc z łóżka córkę...

Zakładam strój w zależności od okoliczności i nastroju. Otulam się w kokon lub stroszę piórka, słowem poddaję się wewnętrznej potrzebie. Jestem w końcu kobietą: zmienną, intuicyjną, wrażliwą, inteligentną. Pokrzepiona duchowo – jeśli poczytałam rano Biblię lub intelektualnie – gdy była to dobra literatura, cieleśnie – jeśli śniadanko było smaczne, w końcu estetycznie – gdy udało mi się wyprasować twarz i dopasować wygląd do rozmiaru ubioru, podążam ku licznym następnym obowiązkom, tym razem zawodowym.
Wchodzę do szkoły, na stole czeka czasami zrobiona przez koleżankę aromatyczna kawa na dobry początek, sprawdzam plan dnia, przygotowuję książki, idę nauczać. Staram się wychowywać. Nauczać odpowiedzialności, dyscypliny, lojalności. Koleżeństwa. Tuż obok rozbioru logicznego zdania, czy opowieści o podłożu polityczno-historycznym „W pustyni i w puszczy”. Wyliczam punkty, przeliczam na procenty, trzeba się trzymać ściśle WSO, żeby nikt nie zarzucił niesprawiedliwości, stronniczości. Wykrzesuję odrobinę zapału z materiału uczniowskiego, organizując pracę w grupach, tworzenie makiety, sąd nad..., dramę, konkursy, apele ..., żeby nudno nie było, żeby nie popaść w rutynę.
Jest południe, trzeba się przemieścić szybko do drugiej pracy - spóźnianie się jest niedopuszczalne i absolutnie nie mieszczące się, mimo korków w zawodzie nauczyciela.
Druga praca, trzecia praca... bo stałego zatrudnienia brak, tak jak wiecznie brak pieniędzy na rehabilitację, na dom, rachunki, ubezpieczenie samochodu, drukarkę koniecznie potrzebną natychmiast, i tysiące nie kończących się potrzeb nie zachcianek.
Koniec pracy nie oznacza końca obowiązków. Zakupy. Gotowanie. Sprzątanie. Pranie. Zwykłe czynności dnia codziennego. I w końcu małe przyjemności: kawa z koleżanką, próba zespołu śpiewającego, wyjście do kina.
No i cóż, po co o tym pisać. Dzień jak co dzień. U tysięcy, milionów ludzi na świecie. A jednak, ostatnio stwierdziłam, że te małe codzienne czynności, te zabiegania, te troski i małe radości są powodem poczucia dobrze wypełnionego czasu. Czasu, który dostałam w prezencie, czasu, który staram się przeżyć najlepiej jak umiem. W zgodzie ze sobą i otaczającymi mnie ludźmi, z własnym światopoglądem, a przede wszystkim z... Bogiem.
A gdy coś w tym precyzyjnie opracowanym planie gruchnie, trzaśnie i pęknie, bo nagle uległ człowiek ot, takiemu małemu grzeszkowi, a może dużej pokusie, czy innemu diabelstwu... lub po prostu miał gorszy dzień, bo mąż, bo uczeń, bo samochód... to zawsze może obliczyć bilans strat i zysków. Westchnąć, pogodzić się z tym, że ideałem niestety, mimo starań nie jest i ... zacząć wszystko od nowa. Z wiarą w przebaczenie, trwającą łaskę i własne możliwości, też dane od tego z góry. Nawet w tę nie zawsze wyprasowaną twarz, która może sobie spojrzeć w lustro i... nie napluć!




1 komentarz: