Blog Beaty Jaskuły-Tuchanowskiej

poezja i proza życia

sobota, 17 grudnia 2011

Ciągle spotykam ludzi...

Kiedyś dawno temu byłam bardzo wrażliwą delikatną dziewczyną. Dzisiaj jestem silną kobietą, odporną na zranienia, świadomą tego, że życie i ludzie tacy po prostu są jacy są. Tak tłumaczyłam sobie wszelkie świństwa, kłamstwa, obmowy, wulgarność, osądzenia, plotkarstwo, egoizm, chamstwo, o które się na co dzień ocierałam. Tak jest łatwiej. Wytłumaczyć sobie, że trzeba zaakceptować świat z jego okrucieństwem a gatunek ludzki z jego szkaradnością, o ile nie można ich zmienić.
Marzenia o szczęściu, harmonii, przyjaźni, miłości należy wrzucić między bajki albo do lamusa. Powiedzenie: a kto Ci powiedział, że masz być szczęśliwa?- stało się moim rozśmieszaczem codzienności.
Co wcale nie oznacza, ze jestem nieszczęśliwa. Jestem przystosowana. Dobrze a nawet coraz lepiej sobie radzę. Pływam coraz lepszym stylem w lepkiej zupie bytu. Mało tego sama stałam się nie tylko już silna, ale i wulgarna, oschła, egoistyczna... przystosowałam się...by utrzymać na powierzchni? Za każdym razem, gdy szlachetność, otwartość, szczerość i życzliwość została przeciwko mnie wykorzystana, chowałam się w skorupie twardości, by uniknąć następnych razów.
A jednak mimo takiego postrzegania siebie i otaczającej rzeczywistości pewne rzeczy dotykają mnie bardziej niż inne, otwierają zamknięte drzwi lamusa, budzą przeszłość.
Odezwała się do mnie koleżanka, do której próbowałam się od dłuższego czasu dodzwonić. Zmarło jej dziecko zaledwie trzymiesięczne. Ciężko chorowało, prawdopodobnie byłoby niepełnosprawne, gdyby przeżyło... Powiedziała: teraz dopiero cię rozumiem...
A do mnie wróciły wspomnienia wszystkich ciężkich dni czuwania w szpitalach, świadomości czającej się u węzgłowia córki śmierci, trudny czas rehabilitacji... i jakże optymistyczno - paradoksalny wniosek. Że żyje szczęśliwie niepełnosprawna.
Głośno opowiadałam o swoim odkryciu. Jeszcze coś potrafi mnie poruszyć, zmusić do łez. To znaczy, że.... i ja żyję! Ludzie przechodzili.
Ale i tu w natłoku otaczających znalazły się oczy zamglone łzami współuczestnictwa w cierpieniu. Zrozumienia, współodczuwania. Rzadkość! Przystanąć w biegu, pochylić się, wysłuchać, pomilczeć... ale wspólnie.
Cóż wobec tego wydarzenia ma za znaczenie fakt, że wczoraj też o mało co nie wyleciałam z pracy? Albo że ludzie słuchają nie słysząc. Ciągle spotykam ludzi... różnych, czasami ... wyjątkowych. Ale czy ja potrafię być... bliźnim?

czwartek, 24 listopada 2011

Kolędy

Ostatnio przeglądam a właściwie przesłuchuję youtubowe kolędy. Przeglądam słowa, przesłuchuję muzykę. Zastanawiam się nad tymi polskimi, najbardziej popularnymi i nie tylko...

Karp, choinka, opłatek, rodzina przy stole zebrana... Okazuje się, że wiele z nich mówi o nas, o naszej polskiej tradycji. Współczesne kolędy mówią o nas, o naszych potrzebach i tęsknotą za uczuciami.

Tylko niektóre, te stare nawiązują do wydarzeń w Betlejem. Do faktu narodzenia Zbawiciela świata jako małego dziecka i wydarzeń temu faktowi towarzyszących: gwiazdki, która pojawiła się niespodziewanie na niebie, chóru aniołów zstępujących z nieba, zaintrygowanych pasterzy, porzucających stada, by podążyć za światłem, trzech królów, zmierzających z różnych stron świata w poszukiwaniu króla, którego zapowiedziały znaki na niebie i ziemi...

Przypominają mi się moje artykuły popełnione z racji zbliżających się kolejnych świąt... Zawsze odnajdowano w nich jakiś zgrzyt, niegodny jakoby tej chwili. A to ten wyjątkowy dzień opisałam z perspektywy bezdomnego, dziecka alkoholików czy samotnej, opuszczonej przez rodzinę sąsiadki, a to znowu w wierszu o narodzeniu zwiastowałam nadchodzącą śmierć i nieuniknione cierpienie małego Jezuska, rozdarcie jego matki Marii.

Jak można w taki dzień radosny, gdy wszyscy zatrzymają się w biegu, by odwiedzić rodzinę, przypominać niezbyt miłe wydarzenia, do których jeszcze tak daleko, które nas może ... ominą?

Często pochłonięci konsumpcją życia i pogonią za szczęściem, oglądaniem celuloidowych wytworów kultury masowej: niekończących się seriali z happy-endem, zapominamy o realiach.

Znacznie lepiej pamiętali o niej średniowieczni ludzie. Żyli w końcu dziesiątkowani przez choroby, straszeni z ambon piekłem, które jest tuż, tuż, ociekali pokutną krwią biczowników i wojen krzyżowych...

My ludzie współcześni odsuwamy cierpienie jako dowód klęski naszego życia, porażkę. Lubimy zdrobnienia: Jezusek, szopeczka, dzieciąteczko... obruseczek, opłateczek... itd. Byle dalej od prawdy, od życia tak nierozerwalnie związanego z tymi wszystkimi nieprzyjemnościami, których pragniemy za wszelką cenę uniknąć.

Popatrzmy na reklamy świąt. Idealna rodzina zasiada przed designeirską choinką, zajada z idealnie nakrytego kolorystycznie ( pod kolor wystroju choinki i strojów zebranych) stołu jakieś cudownie dietetyczne i wykwintne potrawy ( chyba że jest to reklama środków na przeczyszczenie, wówczas potrawy są wysokokaloryczne). Następnie rozpakowuje z uśmiechem olbrzymie pudła..

Gdzie w tym obrazku jest miejsce dla Jezusa?! Może tylko na pocztówce, osypanej sztucznym śniegiem, żeby następne pokolenie nie zapomniało co to... śnieg.

To co, może by tak napisać nową kolędę? Z hasłami propagandowymi: Pamiętajmy o Jezusie! Na co dzień! Wspominajmy jego życie i jego śmierć! Pamiętajmy że umrzemy! I o zmartwychwstaniu!
Tylko czy tego chcemy? Czy tak naprawdę zależy nam na wspominaniu osoby, która urodziła się dwa tysiące lat temu czy raczej na dobrym świątecznym samopoczuciu, dla którego niezbędnym są dekoracje i rekwizyty zamiast na przykład pokuty i pojednania.

Ja kocham teatr a Ty?

P.S. Czytelnikom bloga dedykuję z najlepszymi życzeniami z okazji dni obchodzenia pamiątki narodzin Zbawiciela poniższą autorską parafrazę znanej amerykańskiej kolędy.

White christmas czyli polska wersja białych świątI
Ach, marzę o tak śnieżnych świętach
jak czyste są dzieciństwa dni
i o tym, by w tych dniach pamiętać,
że wkrótce spełnią się me sny....
II
Ach, wierzę, że się wnet spotkamy
bez bólu, łez, cierpienia chwil
Tam Jezusa twarzą w twarz poznamy
gdy przejdę życia tysiąc mil....

lub
Ach, wierzę, że się wnet spotkamy
zaścieli biały obrus stół
po jasnych oczach rozpoznani
bo czyste serca damy MU
III
Ach, marzą mi się białe święta
jak lśniące białe skrzydła dwa
w chórze Aniołów stanę uśmiechnięta
a ON mi wieniec chwały da!!!!

poniedziałek, 31 października 2011

Jesiennie

Jesiennie i jako tak... nostalgicznie. Wspominamy... zmarłych?
Dowcip opowiada, że dobry mąż to martwy mąż - jednym słowem, to że bił, pił i zdradzał staje się mało ważne po śmierci. Jako trup staje w gronie ideałów...
A ja tak sobie wspominam te dobre i te złe, i te zupełnie straszne rzeczy z przeszłości. Pismo twierdzi, że wierzącemu wszystko służy ku dobremu. Zapewne rozwija to nasze doświadczenie i mądrość życiową. Pewnie wolelibyśmy żyć beztrosko i gładko toczyć się przez meandry życia, a nie zdobywać mądrość czy doświadczenie, zdobywane w bólu, wśród łez... Kto z nas wolałby miano filozofa mędrca zamiast po prostu człowieka szczęśliwego?
Niestety, czasami nam się zdaje że tylko nas nie omija jesienny spleen, tęsknota za innym wymiarem, rzeczywistocią, losem. Mawiamy: ach, gdybym miał znowu osiemnaście lat...
Ostatnio byłam na pogrzebie kolegi nauczyciela. Ksiądz twierdził, że to, co przynosimy przed Boży tron to nasze dobre uczynki, msze, datki i takie tam sprawy... Jakże musiałby być to religijny i obliczony taki Bóg. Ile uczynków wystarczyłoby na zbawienie? Pismo twierdzi, że nadzy przychodzimy i nadzy odchodzimy... bo zbawienie jest z laski nie z uczynków aby się kto nie chlubił.
Ksiądz namawiał też do płacenia za msze za zmarłych, a ja heretyczka znowu pomyślałam, że marny byłby Bóg, który zbawiałby za pieniądze, a tych, którym skąpi krewni nie zapłaciliby za msze, wtrącał do piekła...
Za oknami jeszcze świeci słonko, drzewa wystroiły się w stubarwne tęcze. Jadę samochodem i napawam oczy widokami...
Nie pójdę na groby. Przeraża mnie tłum i kolorowy jarmark. Zrobiłam porządki na grobach wcześniej, zapaliłam znicz-synonim pamięci o nich, takimi jakimi byli. Wspominam czego się nauczyłam i chociaż to nieraz gorzka nauka, przyjmuję ją, jak swój los, swoje życie nie z rezygnacją, lecz z zadumą i modlitwą o akceptację tego, co nadchodzi.
A wiem, że zbliżają się dni, o których powiem, że nie podobają mi się. Bo z człowiekiem jest jak z jesienią... nieuchronnie podąża poprzez pory swojego życia i obumiera.
Co po nas zostanie? Żółty zeschnięty liść i przytłumiony na wietrze płomień świeczki zapalony ręką tych, którzy nas mimo wad kochali...

środa, 5 października 2011

Zegary

Nastawię zegary
na tryb ekonomiczny.
Niech chodzą cicho
na palcach przemierzają godziny
a minuty i sekundy
rozciągną jak struny
w rozstrojonym fortepianie.

Nakręcę mechanizm
bardzo delikatnie.
Tykać będzie szeptem
rozmawiać półgłosem
Nie zrani ani nie dotknie
nie wybije czarnej godziny.

Wahadło ujmę w czułe dłonie
rozhuśtam tylko troszkę
niech kiwa Głową z rozmysłem
odlicza przejrzyste poranki
i noce otulone pierzyną snu.

Stare czasomierze
niech śpiewają słodką arię
na przywitanie przyjaciół
A kurant rozbrzmiewa
radosnym głosem dzieci

Wytężam słuch...

poniedziałek, 3 października 2011

Świątynia

Dziękuję
za sklepienia strop nad głową w chmurach
pomalowany tęczą całej palety.

I za kolumny, słupy rzeźbione z drzew różnych gatunków,
w których zwieńczeniach ptaki niebieskie swawolą.

Za okna na świat otwarte,
zdobne witrażami z kropelek rosy
i rozbryzgów fal morskich.

Za posadzkę pod zmęczonym stopami,
ułożoną z drogocennych kamieni i muszli,
z piasku morskiego i żyznej gleby.

Za kadzideł woń:
poranny powiew bryzy,
białych róż i maciejki pod oknem,
i palonej kawy...

Za ptasie chóry i miauczenie kota
i szczebiot dziecięcia
wtulonego w ramiona matki.

Za drogocenne naczynia
na stole ofiarnym,
pełne łaski i przebaczenia,
otuchy i odnowienia sił
łaknącego...

Za chleb powszedni
złamany i podany z miłością
nasycający,
chociaż nie zdobyty w pocie czoła,
ani w zaradności dłoni,
ani w wysiłku intelektu,
przeciwnie...

Za Twoją świątynię,
która podnóżkiem stóp Twoich
a moim pielgrzymim domem.

niedziela, 25 września 2011

Dobry człowiek

Z radością i bez przymusu
Oddam swojemu Panu dziesięcinę.
Oczywiście, nie wliczając
dochodów ubocznych,
wysługi lat i premii,
w końcu mnie się też coś należy.

Dorzucę skrzętnie pozbierane
troski i zwątpienia.
Położę na ofiarny stół
i będę oczekiwac cudnych rozwiązań.
I żeby oddalił ode mnie
jak Wschód od Zachodu...

Nie będę wspominać
tego... krzyża czarnego,
co na barki chciałeś mi włożyć,
ani szukać Twoich śladów
odcisniętych na piasku,
obmywanym falami przypływu.

Ofiaruję dodatkowo datek,
tylko na tyle mnie stać Panie,
za powodzenie moich zamiarów
i za szczęście dzieci,
i żeby nie grzeszyły za bardzo...

Nie będę siedzieć w prochu,
ani rozdrapywac ran skorupa pokuty,
ani wysłuchiwać rad przyjaciół.

Porozmawiam z tym Głosem sam na sam.
I choć wiem, że nie jestem w istocie
ani bogobojnym, ani prawym mężem,
dobrym człowiekiem, jak inni myślą,
ciągle liczę, że od teraz
poznam Go nie tylko po Imieniu...

poniedziałek, 19 września 2011

Trochę poezji o prozie życia

Ósma rano. Pierwsza lekcja. Nauczyciel, czyli ja lekko zaspany i zakatarzony. Uczniowie pochylają głowy nad zeszytami. Z korytarza niesie się głos maluchów z zerówki. Wrzeszczą i biegają... to ich czas zabawy grupowej. Zza okna przytłumiony szum miasta. Szary poranek jesienny puka a to pojedynczymi kroplami, a to końcówkami mokrych gałązek niczym opuszkami palców w szybę, oznajmiając ostateczny koniec ciepłych dni.

Smutno. Nie nacieszyłam się latem. Z wyrzutem patrzę na te słoneczne minione dni, w czasie których nie zdążyłam dojść do plaży, bo coś tam mi wypadło. Zmarnowałam ciepły powiew wiatru i słone krople, które pieściłyby moją opaloną twarz. Przegapiłam masaż gorącymi promieniami na barkach i dotyk piasku przesypującego się pomiędzy palcami.

Czy nie tak jest z naszym życiem? Oto jesień, której nie czekamy, nie chcemy. Chociaż i w niej odnaleźć można poezję. Wielobarwne drzewa w promieniach zachodzącego słońca, szum opadłych liści pod stopami. Tęskne nostalgiczne zamyślenia wieczorne.

W każdej porze potrzeba jednak hartu ducha i siły do sprostania wyzwaniom codzienności. Skąd czerpać otuchę do zmagań?

Patrzę w Niebo, szukając pomocy od Tego, "co jak u orła skrzydła do lotu tak moje siły ma moc odnowić...Szukam Słów pokrzepienia i wiośnianej nadziei. Tak jak jeleń u źródeł wody, jak kania dżdżu... pragnę nasycenia.

Ten nieco poetycki tekst o prozie życia i zmaganiach pracującej kobiety, o przemijaniu i umiejętności czerpania radości z każdej chwili piszę, gdy moi uczniowie zmagają się z tymi okropnymi epitetami i porównaniami. Sama poezja!

czwartek, 15 września 2011

Sztuka manipulacji

Kiedyś pracowałam w teatrze. Próbowałam zostać aktorką. Od tego kiedyś jednak pamiętam siebie w blond peruce, ze sztucznymi rzęsami, w podkasanych strojach. I co najważniejsze pamiętam, przyrzekłam sobie, po swoim nawróceniu - nigdy więcej udawania.


Życie to nie teatr, ja ci mówię, odpowiadam, życie to nie tania maskarada... sparafrazuję słowa Stachury. Ale motyw nakładania maski, przyjmowania czy odgrywania różnych ról w życiu, niestety jest nieunikniony.


Patrzę na swojego uroczego wnuczka. Anielska buzia, piękne blond długie loki, świetliste oczy.., ale jak on gra! Manipuluje dorosłymi nad wyraz inteligentnie. Te płacze na zawołanie, te słodkie podkówki, te uporczywe zawodzenia... Jest jeszcze malutki i słodki, jak nie ulec jego czarowi, być konsekwentnym, gdy serce się kroi a dusza wyrywa, by spełnić każde jego życzenie? Co gorsza, on o tym wie!


Przypominam sobie jak to było na początku małżeństwa. Czasami popłakiwałam, nie radząc sobie z nową rolą gospodyni, matki.., ale mój mąż, również wywodzący się ze środowiska teatralnego podejrzewał że gram... rolę niewinnej uciśnionej. I choć tak w istocie nie było, wiedziałam że pora dojrzeć i zmierzyć się z dorosłym życiem.


Obserwuje ludzi, grają różne role, jedni lepiej, drudzy gorzej. Czasami wierzą w swoje przedstawienie. Dzieci w szkole, małżeństwa, przyjaciele, pracodawcy i pracownicy.

Chcąc uniknąć jedynki za nie odrobienie pracy domowej, kary, konsekwencji za nie dotrzymanie obietnicy, terminu, zdolni jesteśmy do zaprezentowania wspaniałych aktorskich kreacji na miarę Zelwerowicza.


No tak, ale może by nazwać to konfabulacją, broń Bóg kłamstwem, ewentualnie dyplomacją nie próbą manipulowania adwersarzem. Nieprawdaż. Po co takie ostre słowa? Posłużmy się eufemizmem, będzie ładniej.


No tak, a mnie się marzy nadal, żeby tak żyć w szczerości i prawdzie...

wtorek, 13 września 2011

Zarządzanie prawdą

Mój kolega twierdzi, że nie kłamie. Wszelkie niezgodności z prawdą, to według niego - zarządzanie prawdą. Bo cóż to za twór - PRAWDA!?

Nawet prawdę historyczną czy biograficzną określamy mianem "fiction". Słowem - fikcja literacka.

Czy jest więc sens czytać książki historyczne czy biograficzne, jeśli przedstawiona przez autora prawda dziejów jest tylko literackim wymysłem? I trudno tu się nie zgodzić. Bo przecież, gdybym chciała dzisiaj napisać podręcznik historii, przedstawiający czasy, w których przyszło mi żyć, byłoby to zgoła subiektywne przedstawienie tejże historii, przefiltrowane przez pryzmat moich-autora poglądów politycznych, religijnych i moralnych ocen osób, sytuacji, znowu zdominowanych przez moje wykształcenie, pochodzenie, czy środowisko, w którym żyję.

Jednym słowem, te czasy, widziane oczyma innej osoby, o odmiennych uwarunkowaniach i umiejetnościach pisarskich i poznawczych, zostałyby przedstawione zgoła inaczej.

- I dobrze! - powiemy. To pozwoli nam na docieczenie prawdy o naszych czasach. Odmienne zdania, poglądy dają pewien przekrój, a więc pozwalają na szersze spojrzenie i sumaryczne wnioski. To tak jak z czterema Ewangeliami. Czterech autorów. Różne historie. Tylko niektóre podobne, mogą potwierdzać prawdę, ale mogą też stać się przyczyną wątpliwości.

Tak samo byłoby zapewne z powieścia autobiograficzną. Gdybym napisała o sobie, nie przedstawiłabym faktów ani myśli, które sama przed sobą ukrywam w najgłębszych zakamarkach jaźni. Skoro sama boję się sobie do czegoś przyznać, jak mogłabym wydobyć te potwory na światło dzienne?! Pokazałabym więc najszlachetniejsze porywy serca, urodę młodości, samarytańskie postępki. Może deczko by się zdziwili niektórzy znajomi, inni by się obśmiali, a jeszcze inni zakrzyknęliby coś o pomniku chwały?

I nie uwierzę nikomu, kto rzeknie, że nic nie ma do ukrycia. No, chyba że tak dalece pogrążył się w zarządzaniu prawdą, że już nie potrafi rozróżnić czarnego od białego, bo wszystko stało się szare, względne, polemiczne... czy jakkolwiek to nazwać.

Ostatnio miałam trudną dyskusję z moją dorosła, niegdyś uczennicą.

Jak żyć, postępować, funkcjonować w takiej kapitalistycznej instytucji dzisiejszych czasów, która odziera człowieka z prywatności, wolności, poczucia wartości? Zrezygnować i siedzieć dwa lata na bezrobotnym? Udawać głuchego i niedorozwiniętego, uśmiechać się, kiedy prawią złośliwości i twierdzić, że wszystko ok.?

No pewnie, że nie powiedzieć prawdy szefowi, prezesowi, zwierzchnikowi prosto w oczy. Nie zniósłby jej biedaczek. A może by tak spróbować powiedzieć: - Jesteś pan kawał nadętego bufona, źle pan traktuje swoich pracowników, nie zna pan podstawowych zasad kultury współżycia międzyludzkiego! Może tak obrazić się na niego, strzelić focha, dać mu do zrozumienia... Ot, żywot nasz pracowniczy byłby krótki! Więc nadal robimy dobrą minę do złej gry. Uśmiechamy się, chociaż gotuje się nam w środku i mówimy ugodowo: - Szefie, natychmiast, dobrze, proszę się nie denerwować, zaraz sprawdzę, i tym podobne frazesy i dyrdymały zamiast prawdy.

Co za fałsz i obłuda! Tak, to my tacy jesteśmy. To ja. Dyplomacja jest moją silną stroną. Potrafię manipulować zasobami ludzkimi. W miarę upływu czasu, powiedziałabym nawet, że coraz lepiej mi to wychodzi...

A prawda?! Znaleźć ją chyba można jedynie na kartach Biblii, która z uporem zachęca: mówcie prawdę jedni drugim... w miłości!

Ładnie bym na tym interesie wyszła! Pewnie zostałabym bezrobotna. Nawet rybakiem nie mogłabym zostać, chociaż mieszkam na Wybrzeżu. No, może rybakiem dusz?


niedziela, 4 września 2011

Stres

I znowu do szkoły...


Przypomina mi się kawał o tym jak mama budzi syna i zachęca go, by wstał w końcu i poszedł do szkoły. Syn broni się na różne sposoby, a matka dalej: ależ synku, czekają na ciebie uczniowie, nauczyciele, przecież jesteś... dyrektorem!


No nie, kto jak kto, ale ktoś kto rządzi, jest na szczycie hierarchii szkolnej, stresu z powodu początku roku szkolnego nie powinien przeżywać.


A co dopiero, gdy ze stronic brukowej prasy biją w oczy nagłówki zapowiadające wspaniałe pensje nauczycielom po podwyżce.


Ja tam w pisane może i bym uwierzyła, gdyby nie to, że właśnie dostałam do rąk własnych czarno na białym - 1680 PLN + dodatek motywacyjny 60PLN. na pół etatu, zatrudniana od 17 lat na rok. Nijak się ma więc ta kwota, którą jeszcze dzisiaj mój własny teść rzucił mi w oczy - 4800 - oj, chciałoby się taką sumę zarabiać.


Ale co tam, nie samym chlebem żyje człowiek... mówi Pismo, więc ja tam skupię się na sprawach duchowych i na czystym posłannictwie, żeby ten kaganek oświaty godnie nieść między maluczkich.


I tu znowu, biedne dzieci, zestresowane, okazuje się są strasznie. Dlaczego? - pytam. Pamiętam ze swoich młodzieńczych i dziecięcych lat, że do szkoły lubiłam pasjami chadzać i osiągać sukcesy, i laurki dostawać i medale, i takie tam...


A tu okazuje się, że to właśnie rywalizacja, szlachetny wyścig po wiedzę zniechęca młode istoty różnej płci i odbiera im całą radość z pobytu w edukacyjnej placówce. No i ci nauczyciele, oczywiście. Stresują. Wymagają. Każą czytać. I pisać na temat. Nosić książki. I nie rozmawiać na lekcjach przez telefon komórkowy. Nie spóźniać się. Nie wagarować. I... ach, cała masa tych wymagań. Żołądki i główki delikwentów bolą od rana na myśl jaka ta szkoła do bani. Trzeba by było ją rozwiązać. Toż to zabytek ( taki artykuł znalazłam rano w zupełnie poważnym czasopiśmie). XIX-to wieczny zresztą! Teraz uczeń powinien się uczyć przez internet, lub ewentualnie w domu, kompetentny rodzic mógłby dzieciątko uczyć, żeby dziecko nie było narażone na wpływy, itp. niepożądane informacje. Słowem coś na kształt porodu rodzinnego.


No tak, ale czy poród tak jak i proces nauczania, może przebiec bezboleśnie, bez znieczulenia? I tu mądra prasa informuje nas, że młode mózgi naszych podopiecznych nie są w stanie zapamiętywać informacji. One są w stanie odnaleźć informacje, umieszczone w odpowiednich folderach.


I co ja się dziwię, że po miesiącu nie pamiętają lektury, którą jakoby przeczytali? Taką konstrukcję psycho-fizyczną mają. A ja ich w stres pcham ustawicznie!


Przyrzekam więc sobie na początku roku szkolnego, nie będę! Się ani nikogo stresować! Stres zapiszę sobie w osobnym folderze, ale znać go nie chcę. Bo czy to normalne nie spać z powodu jakiegoś tam nadzoru pedagogicznego, rozkładów materiału, numerów programów i latających po korytarzu, wrzeszczących kosmitów? Stresowi mówię więc nie! Niech kontrola przychodzi i sprawdza co popadnie a na migające przed oczyma bose nogi zamknę powieki.


Ale jak to się ma do słów: "Kto może czynić dobrze a nie czyni ten grzeszy?" Czy można w pełni zaangażować się bez stresu w cokolwiek? W miłość, rodzinę, macierzyństwo, pracę zawodową. A może by tak nauczać radzenia sobie ze stresem i tempem współczesnego życia, zanim nie będzie za późno, i nie trafimy na terapię?


Róbcie co chcecie. Ja tam będę się cieszyć się, że w ogóle mam pracę, i wykonywać ją najlepiej jak umiem, z pasją, bez rutyny, z empatią i chęcią. Jak dla Pana!

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Dziękowanie...

Ciągle narzekamy. Bo pada. Bo za gorąco. Bo za mało klientów i zarobek byle jaki... Czuję się niekochana. On mnie porzucił. A ona mnie zdradza. Bo jestem gruba. Za chuda. Bo się starzeję. Boli mnie stopa, krzyż, ząb. Bo dzieci... owszem, ale jakieś takie niewzorcowe. Sąsiedzi nieżyczliwi. A polityka... panie ci politycy....

Co będzie jak stracę pracę, zgubię karty kredytowe, a komórkę? To będzie nieszczęście! Całą pamięć tam mam, telefony znajomych i ważne takie... zapiski.

Żyjemy w strachu przed samotnością, chorobą, śmiercią. Gonimy. Bo trzeba zarobić na status, dzieci, starość, emeryturę.

Czasami żyjemy chwilą. Carpe diem takie współczesne. Napić się, pójść na koncert. Zabalować. Zabrylować na salonach czy chociażby w saloniku u cioci na imieninach. Idziemy do kina, oglądamy seriale. Pooglądamy jakieś obrazki z życia tych, co niby mają lepiej lub gorzej. Pocieszymy się na chwilę.

Gdy nadejdzie choroba dziwimy sie. Dlaczego ja, mnie, teraz? Przecież nie jestem wcale gorszy od Kowalskiego. A córka będzie wychodzić za mąż w przyszłym roku. I kredyt niespłacony.

Tacy jesteśmy. Taka jestem.

Ale udajemy silnych, dzielnych, śmiejemy sie przez łzy, robimy małpę, wygłupiamy się, trzymamy twarz, nadrabiamy miną.

Czasami płaczemy. Coraz rzadziej. Wewnętrznie.

O Bogu nie mówimy. Nie wypada. Pomyślą, że jesteśmy nawiedzeni. Zdewociali. Religijni. To nie pasuje do wizerunku współczesnego twardziela.

Więc tylko od rana podśpiewuję sobie cichutko: Gdyby nie Twoja łaska, przez ogień przejść bym musiał. ... Dziękczynienie.

środa, 22 czerwca 2011

A nie lica

A kiedy zostanę Aniołem,
skrzydeł dostanę dwie pary,
wzbiję się ponad tęczę
i poznam Boskie zamiary.

Kiedy już będę Aniołem:
charakter wprost kryształowy,
temperamentu ni krztynę,
wszystkie kłopoty z głowy!

Kiedy Aniołem ulecę
lekka tak, zwiewna nad miarę,
bez grama zbędnego, nadwagi,
z wdziękiem, powabem i czarem...

W anielskim zaśpiewam chórze,
być może jakąś solówkę,
w nagrodę od Dyrygenta dostanę
świetlisty krążek na główkę.

Lecz czasem trochę mi szkoda,
że wy mnie nie ujrzycie
w anielskiej mojej postaci,
bo to nie będzie..."po życie"...

środa, 18 maja 2011

W rodzinnym gro (b/n )ie



Lubię oglądać stare zdjęcia. Tu babcia z dziadkiem i ciocią Genowefą przy choince. Tu druga babcia trzyma na ręku trzymiesięczną zaledwie Patrycję – moją córeczkę. Tam jeszcze ja – ośmiomiesięczna, ściskam w pulchnej dłoni pierwszego znalezionego przez siebie grzyba. Przypominam sobie twarze tych, którzy odeszli, wspólne uroczystości, wakacje, podróże w gronie rodzinnym. Chociaż może i powinnam powiedzieć w grobie rodzinnym, bo wszyscy moi bliscy zmarli, dzieci wyrosły i niektóre mają własne rodziny i własne albumy rodzinne.

Zastanawiam się nad wizerunkiem współczesnej rodziny. Czy jest on taki jak kiedyś? Niewątpliwie zmienił się radykalnie od czasów naszych dziadków. Kiedyś jedyną drogą kariery dla kobiety było dobre zamążpójście. Dzisiaj rzadko która z kobiet łączy te dwa pojęcia: kariera i wyjście za mąż. Chociaż media od paru dobrych lat usilnie nas przekonują, że możliwe jest udane połączenie pracy zawodowej i bycia mamą, żoną a nawet perfekcyjna gospodynią, my coraz częściej przekonujemy się na własnej skórze, że to chyba tylko im się udaje – tym wzorcowym aktorkom, modelkom, pisarkom, ale nam nie.

Nie, bo zaganiane w pracy nie mamy ochoty piec już co tydzień drożdżówki, tak ulubionej przez pana męża, i coraz mniej nas denerwuje nasza nadwaga, bo ze zmęczenia nie mamy siły na nową dietę cud, ani nawet nie odżywiamy się zgodnie z wymogami zdrowego życia, co tam my, naszym dzieciom wrzucamy parę złotych na pizzę, lub ewentualnie mrożone pierogi do garnka. Ale przecież rodzina: mąż, dzieci to nie tylko jedzenie. Pewnie że nie, tylko że razem z brakiem czasu na wspólny smaczny posiłek, coraz rzadziej rozmawiamy ze sobą. Nie mamy czasu – mijamy się: on wychodzi, gdy ona jeszcze śpi, ona wraca jak on już śpi.

Jest jeszcze seks – cudowna więź między małżonkami... pod warunkiem, że wynika z poczucia bliskości, wspólnoty.. np. zainteresowań. Ale i tu okazuje się, że powyższe problemy niekorzystnie wpływają i na ten aspekt życia małżeńskiego.

No może więc dzieci... ale z dziećmi też specjalnie nie rozmawiamy. One siedzą w komputerze albo przed telewizorem, a my jesteśmy szczęśliwi, jeśli chcą od nas tylko te parę złotych na pizzę.

Wcale tak nie jest! - zakrzykniemy, przecież my, osoby wierzące, z prawidłowo ustawionymi priorytetami życiowymi, światli, mający dobre przykłady życia rodzinnego tak nie robimy, my inaczej... przynajmniej w niedzielę. Bo w tygodniu, to może rzeczywiście. Ona na próbę chóru, on na studium biblijne i grupę...

No, ale są jeszcze dziadkowie, Bogu dzięki! Patrzę na swoich na zdjęciu... owszem przetrwali razem aż do śmierci, ale... a ci drudzy też, tylko że to było ich drugie małżeństwo.... A my, jakimi dziadkami jesteśmy? Wzorcowymi czy wzorowymi? I chociażby niektórzy nawet uznali nas za „świętą rodzinę”, jedynie my przed Bogiem wiemy jaki jest jej stan – grono czy grób rodziny?

A jeszcze w odniesieniu do Pisma, zachwalającego stan małżeński przez dobrze znane nam cytaty: „ i źle było człowiekowi samemu”, „ jeśli masz gorzeć, lepiej się ożeń!”, „ i stworzył Pan mężczyźnie kobietę – pomoc dlań odpowiednią”, „rozradzajcie się i rozmnażajcie„, czy możemy stwierdzić z przekonaniem, że małżeństwo, rodzina to w ogóle dobry plan dla współczesnego człowieka?

No więc widzisz – mówią single – najlepiej być samemu, rodzina to przeżytek, ewentualnie może warto by mieć dzieci...I rośnie coraz bardziej grupa samotnych matek ( przepraszam za seksizm, ojców samotnych jest mniej, chociaż coraz częściej słyszymy o tych, którzy chociaż są jednej płci, też koniecznie chcieliby mieć dzieci, chociażby adopcyjne).

Ostatnio na facebooku rozgorzała dyskusja wśród członków pewnej rodziny. Ukazało się bowiem drzewo genealogiczne, uwzględniające wszystkie dzieci, wnuki i prawnuki, ale nie wszystkich małżonków. Tylko aktualni zostali uwzględnieni, dla tych byłych zabrakło na drzewku szerokości. Jedno z pytań polemicznych gorącej dyskusji brzmiało: jak będzie w niebie? Czy jak ktoś miał ślub kościelny to będzie w niebie z tym poślubionym, czy z tym następnym współmałżonkiem, a może z tym, z którym się trwało najdłużej w związku, albo z tym, z którym się miało najwięcej dzieci, a może z tym, kogo się najmocniej kochało? Z ulgą westchnęłam, wierząc, że małżeństw w ludzkim pojęciu w niebie nie będzie. Tam będzie inna formacja. A póki co stwierdzam, że:

Świat stanął na głowie! Rodzina się rozpadła! Może tylko na zdjęciu wygląda jako tako. I to nie zawsze, bo ciągle znajdują się ci poza kadrem.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Zdegradowany

Nie będę kruszyć kopii

nie podejmę rzuconej rękawicy

ani nadstawię piersi na razy

ani prężyć będę ciało

ani salutować


Usiądę na progu zgliszczy

Spojrzę za horyzont

przymrużę zaczerwienione

zasłonię powiekami przekrwione

co widziały...


Nozdrzami wdychać będę

zapach spalonej ziemi

dogorywających ognisk pożogi

namiętności...


Posłucham szumu wiatru

w trawach plączących ścieżki

krzyku mew i poczuję

słoną bryzę

kropel łez czy morza...


Przygarbię plecy

opuszczę bezczynne ramiona

Poczekam

aż przyjdzie i mnie przeprowadzi

na Pole Chwały.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Wiecznie żyć?

Żyjemy w dziwnych czasach, coraz dziwniejszych...

W filmie Woody Alana starszy pan żeni się z młodą dziewczyną lekkiego prowadzenia, zostawia żonę, z która przeżył 40 lat, bo ona strasznie, jego zdaniem zrzędzi i nie chce walczyć z nadchodzącą starością. I nikogo to nie dziwi, bo przecież rozglądając się wkoło, widzimy wielu starszych panów, którzy nie mogąc pogodzić się z upływem czasu, pragną jeszcze raz być młodym, mieć dzieci... Nie wiem na ile dane statystyczne pozwoliłyby potwierdzić lub zaprzeczyć fenomenowi powodzenia takiej terapii? Ta filmowa zakończyła się groteskowo...

Porzucona żona także pragnie przeżyć jeszcze raz romantyczną miłość i pogrąża się w filozofii reinkarnacji w poprzednich wcieleniach i nierealnych wizjach życia w idealnym związku.

Pisarz w średnim wieku pragnie napisać wspaniałą powieść i odnajduje nową muzę, której serce podbija, kradnąc powieść przyjaciela, będącego w śpiączce...

Nie, nie, jeśli nie oglądaliście tego filmu, nic z tego nie zrozumiecie. Jedno to pewne, że świat i ludzie widziani oczyma reżysera to świat wariata.

Dokąd zmierzasz wędrowcze, chciałoby się zawołać, ku czemu podążasz? Może masz jakiś super plan awaryjny, jeśli obecny ci nie wypali? A może starasz się za dużo nie myśleć, żeby nie pogrążać się w zniechęceniu czy rozpaczy? Może żyjesz porządnie i rodzinę masz w normie krajowej, i jakoś do przodu, leci dzień po dniu...

Ja tam często myślę o przyszłości. Im starsza jestem, to więcej myślę, tak w ogóle. Podobno weszłam już w okres wielkiej filozofii, więc to naturalne, niby. Dopadają mnie smutki i zniechęcenie, i choroby jakieś zaczynają trawić mnie dotąd, jak to mówi mój teść, zdrową kobietę.

No tak, jak trwoga to do Boga – głosi polskie przysłowie. Ale to przecież nie tak. Przynajmniej w moim przypadku. To nie strach przed starością, demencją czy chorobą, powoduje myślenie o Bogu i przyszłym lepszym życiu. Ta świadomość tkwi we mnie od momentu nawrócenia, czyli od trzydziestu dwóch lat. Świadomość tego, że my ludzie nie jesteśmy w stanie wymyślić idealnej rzeczywistości, zarządzać nią, ba, nawet sobą i swoim własnym życiem czy ciałem. Bo jak zaczynamy wymyślać, to kończy się jak w filmie. Horrorze, komedii lub melodramacie. Bez happy endu.

Dlatego wierzę, że jeśli istnieje lepszy świat, to na pewno nie ludzie go wymyślili ani stworzyli. I jeśli cokolwiek będzie idealne, to nie tu i teraz.

Żyjąc więc staram się pamiętać, że żyć wiecznie tu nie będę... i wcale nie chcę. Znowu popełniać błędy, dokonywać kiepskich wyborów?! O nie ! Nie martwię się upływającym czasem, chociaż starzenie wcale mi się nie podoba. Nie żyję w strachu przed śmiercią. Nie zamartwiam się o najbliższych, chociaż nie żyję beztrosko, nie przygotowując tych, co zostaną do swojego odejścia.

MYŚLĘ O JEZUSIE, KTÓRY CAŁE SWOJE ŻYCIE PRZYGOTOWYWAŁ SIĘ DO WYKONANIA SWOJEGO ZADANIA. O tym, jak godnie żył, jak pomagał ludziom, jak przygotowywał ich do swojego odejścia. Staram się Go naśladować. I wierzę, że jego nauka, która jest jedynie logiczną i nadającą sens mojemu życiu będzie miała moc i w przyszłości. Bo jak coś się sprawdza praktycznie, to nie ma sensu nie wierzyć w sprawdzalność dalszego ciągu tej optymistycznej historii czyli Dobrej Nowiny.

JEZUS ZMARTWYCHWSTAŁ, TO POTWIERDZILI NAOCZNI ŚWIADKOWIE. I ODSZEDŁ, I OCZEKUJE NAS, TWORZĄC NOWĄ RZECZYWISTOŚĆ.

Dlatego nie będę gonić upływającego czasu, ani kombinować jak tu powtórzyć scenariusz swojego życia i napisać go raz jeszcze. Ktoś inny już to za mnie zrobił.

Ja tam z Nim będę żyła wiecznie, a Ty?!


poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Ciocia Siatka...

Była ma wszystko przygotowana.
Zakupy równym rządkiem,
przynajmniej na tydzień,
żeby w razie wojny i pomoru
przetrwać jak tamte...

Ubrania do kościoła
i na tę ostatnia drogę,
i buty w kartoniku,
żeby nie świecić dziurawą zelówką.

Rachunki popłacone
i drobne prezenciki rozdane
na znak wdzięczności i honoru,
żeby nie daj Bóg
ktoś nie pomyślał sobie...

Drzwi cicho zamykane
i uśmiech psotnej dziewczynki,
takie skrzyżowanie Myszki i Filutki.
Ach, i jeszcze obiad zawsze na czas,
choć jego od dawna nie było
przy wspólnym stole.

I rozgrzeszenie codziennie, oczywiście
przyjmowane z pochyloną głową,
by nawet myśl nieżyczliwa...
Albo takie matczyne pragnienie,
żeby wszystkie dzieci razem
w miłości i na zawsze
szczęśliwe były i zdrowe.

Nawet Śmierci kawę chciała zaparzyć
i prawie zdążyła, gdy ta zapukała do drzwi lekko....

Ten wiersz napisałam z powodu śmierci mojej sąsiadki - niezwykłej osoby i bardzo dla mnie drogiej. Była przy moim porodzie, i potem przez wszystkie lata życia wspierała mnie, uczyła gotować, karmiła i pilnowała moich córek. Przyjaźniła się z moją babcią i mamą, a ostatnio ze mną...Widywałyśmy się kilka razy w tygodniu, bo mieszkałyśmy drzwi w drzwi od zawsze... Gdy wracam teraz niosąc siatki do domu, czekam że uchyli drzwi i spyta jak tam w pracy, gdy czytam książkę, myślę czy jej się spodoba, widzę jej drobną postać w każdej staruszce, idącej do kościoła...Tęsknię! Była bohaterką w moich opowiadaniach, i na zawsze zostanie w moim sercu, bardziej niż nie jedna postać z krwi i ciała ze mną spokrewniona, moja ciocia-siatka- Irena.

niedziela, 6 marca 2011

Sentymenty czy pomysł na życie?

Ostatnio siedziałam sobie grzecznie w pracy i postanowiłam pogooglować w poszukiwaniu dawnych kolegów i koleżanek ze studium teatralnego. Jakoś tak dziwnie się dzieje, że przez te lata, gdy uprawiałam zupełnie inny zawód, ciągle romanowałam ze swoim pierwszym... A to prowadziłam jakieś warsztaty muppetowe, a to nagrywałam jakieś słuchowisko radiowe, a to wystawiłam swoja bajkę...
A ostatnio zupełnie nieoczekiwane ( bo w przypadkowe nie wierzę) spotkanie w kolejce na poczcie zaowocowało możliwością sprzedania mojego monodramu poetyckiego dalej...
Ktoś zapytał mnie, gdy zdradziłam, że każdy występ kosztuje mnie sporo stresu i przygotowania, po co to robię, ja - zupełnie poważna osoba, mająca liczne obowiązki zawodowe i rodzinne. To pewne, że nie dla pieniędzy, ani dla sławy - obie te przyczyny raczej niemożliwe do zrealizowania. To tak jak z pisaniem książek - taka przypadłość charakterologiczna, pasja, hobby czy jak ktoś chce. Ale też dar, możliwość, czas i pomysł na życie.
I znowu stukam się w głowę, bo plany na wakacje pękają w szwach. Warsztaty muppetowe po dwóch latach przerwy i obóz dla dzieci... Czy ja całkiem zwariowałam?! Powinnam leżeć pod gruszą i czerpać siły z jej soków na przyszły rok szkolny a nie znowu się udzielać! Ale na to nie ma rady, i to nie tylko sentyment do przeszłości mną powoduje ... Chciałaby pozostawić jakąś cząstkę siebie, taką najmniejszą ale zapisaną w sercach, nie tylko na papierze i pamięci... nawet stron internetowych. Za które notabene jestem wdzięczna, bo jakkolwiek, miło tez zobaczyć, co robią moi dawni koledzy, których pozdrawiam. ( To do Was Grzesiu z Rzeszowa, Krzyśku z Elbląga i Tomku ze Szczecina - Mańka.)

piątek, 11 lutego 2011

Alicja przed lustrem... w niedzielę

Po feriach...

I niestety po feriach... góry pięknie ośnieżone zostały za nami, tak jak i nieprzedeptane ścieżki, szlaki, niezdobyte szczyty i niepokonane trasy ...
Obiecujemy sobie - za rok, spotkamy się, za rok pojedziemy tu albo tam, spotkamy tego i owego. Spędzimy lepiej czas wolny. Ale za rok może... nas nie być? Czy więc warto odkładać coś do powtórki? Czy lepiej powtarzać starą zasadę i żyć chwilą najlepiej jak się da? Baaa! Żeby tak można o tym pamiętać w chwilach, gdy denerwują nas ludzie i sprawy, na które nie zawsze mamy wpływ.
Może więc udawać, że wszystko jest ok. jak to wymyślili bracia zza oceanu i wyszczerzać swój keep smailing wszystkim, bo tworzymy przecież wizerunek siebie: człowieka sukcesu lub nieudacznika, gdy kurczowo trzymamy się polskiej specjalności opowieści ze szczegółami jak to zdechł nam pies, teściowa zjechała a współtowarzysz nie trzeźwieje od tygodnia.
Warto zalecać dostrzeganie dobrych stron każdej sytuacji, według zasady pogoda nie dopisała ale za to... czyli klasyczny przykład szklanki do połowy pełnej.
Na pewno nie warto porównywać się do tych, którzy mają więcej i lepiej - stajemy się wówczas zawistnikami... ani do tych, którzy mają gorzej - upodabniamy się do okrutników.
A więc złoty środek - umówmy się, że jest dobrze albo zawsze może być gorzej - staje się nasząi życiową sentencją.
Chciałabym szczerze móc powiedzieć "kielich mój przelewa się", a pod koniec swojego życia, że jestem "syta swoich dni". Więc chociaż ferie miałam niezwykle udane, bo i pogoda dopisała i towarzystwo, i nawet bardzo duchowo było, to ciągle dążę do biblijnego wzoru pełni wewnętrznej harmonii wbrew okolicznościom ewentualnie niesprzyjającym.

niedziela, 16 stycznia 2011

Rycerz

To mój miecz
lekko zardzewiały
chociaż nie wiadomo
czy to nie plamy krwi
pozostałości chwały?

Tu moja tarcza
porzucona w kącie
wyszczerbiona na brzegach.
Przyjaciółka
chroniąca życie
przed razami wroga
ognistymi pociskami
nienawiści i pokus.

Tam twarzowa przyłbica
osłaniająca oczy
zwierciadło duszy
głowę - siedlisko myśli
szczękę zaciśniętą
w silnym postanowieniu wytrwania.

Gdzieś zawieruszył się
srebrny pancerz
pewnie zaśniedziały
pokryty patyną czasu
chowający serce
przed włóczniami Zła.

I jeszcze rękawice
prawa do rzucania wyzwania
lewa do wspierania się
na mieczu
czy łęgu końskiego rzędu
dające siłę i łaskę zwyciężonym.

Cóż mi uczynić trzeba?
Przepaszę się pasem.
Wyczyszczę zbroję.
Pieczołowicie naprawię
uszkodzenia i odpędzę kurz.
Przywdzieję zbroję
ruszę do boju
w zwartym szeregu
współrycerzy wiary.

sobota, 15 stycznia 2011


Strategia

W nocy żyję w wirtualnym świecie.

Zdobywam miasta, przegrywam bitwy.

Zasadzam winnice, buduję mosty

nad spienionymi rzekami,

drogi prowadzące w nieznane krainy.

Odkrywam lądy, gonię jednorożca.

Przy okrągłym stole

deklaruje pokój, wypowiadam wojny.


W dzień – wyciągam rękę,

nadstawiam drugi policzek,

przebaczam jak gdyby nigdy nic,

uśmiecham się miło,

nastawiam pozytywnie na rozwiązywanie

nie swoich problemów.

Tłumaczę i łagodzę.


Zawieszona pomiędzy jawa a snem,

w nocy bywam królową

a dniem...

pragnę doścignąć marzenie,

zostać jedną z tych

owioniętych dymem kadzidlanym.


Rozdwojona w bezśnie.

Zawieszona w nierealnym.

Dążąca do nieosiągalnego.

Walcząca ze Smokiem.



Bezsenność


Zegar wystukuje

bezsenne godziny.

Byle dotrwać do rana.

Otrząsnąć się z resztek niespełnionych snów.

Podnieść wysoko głowę.

Być dzielna i silną.


Schowam do kieszeni zranienia

i niedopowiedziane zdania.

Zacznę od dzisiaj

zupełnie nowy dzień.

Zapomnę o wczorajszych marzeniach.

Wyznaczę sobie szczytne cele.

Żyć będę chwilą,

ciesząc się jak dziecko

każdą rozmową i spojrzeniem.

Porzucę ciągłe oczekiwania

na coś miłego

co czeka mnie za następnym zakrętem.

Twardo oprę się na Twoim ramieniu

wdrażając Słowo w codzienność.

Tylko naucz mnie tego,

od poranku do zmierzchu

i bezsenną nocą.

Ucisz i ukoj, napełnij!

piątek, 7 stycznia 2011


Cogito ergo sum...



Nie myśleć za dużo, bo to bardzo szkodliwe jest

to sentencja życiowa niektórych szczęśliwców.
Ale nie myśleć wcale upodabnia nas do Istot Bezmyślnych.

Myśleć o rzeczach przyjemnych
nada nam miano hedonistów.
Myśleć o nieprzyjemnych – masochistów.
Myśleć o Pięknu – narcyzów lub estetów.
O Dobru – naiwnych lub zbyt religijnych.
O Złu - niebezpiecznych miłośników horrorów
i innych nieatrakcyjnych gatunków,
grzechu w tym przypadku prawie śmiertelnego.

Może więc...myśleć troszeczkę,
chociaż to upodobnić nas może do zbyt ograniczonych,
żeby zrozumieć sprawy istotne,
taką na przykład Politykę.

Myśleć pozytywnie – to niemodne, passe
a jeszcze do tego strasznie męczące.
Myśleć negatywnie... każdy tak ma,
w końcu natura ciągnie nas do złego
jak nie przymierzając lep muchy.

Panie Cogito!
Co z tym myśleniem?
Strasznie trudny i bolesny obowiązek
Pan na nas nałożyłeś!
Czy my chłop pańszczyźniany jesteśmy?!
Ach, pogrążyć się tak...na pół gwizdka.
Trochę pomarzyć, pogwarzyć, pośmiać się,
zanurzyć w jakiś taki Mały Niebycik.
A potem, otrząsnąwszy przydeptane piórka
nastroszyć je czupurnie
i dalej sobie bytować
jako Papuga Narodów
z zupełnie niewielkim móżdżkiem.

niedziela, 2 stycznia 2011

INSTRUKCJA OBSŁUGI


Od pewnego czasu noszę się z zamiarem napisania instrukcji obsługi mojej młodszej niepełnosprawnej córki. Dla potomnych. Niewtajemniczonych. Dla tych, którzy zostaną w Poczekajce czyli tu na Ziemi, gdy ja spokojnie odejdę sobie w Jakiś Lepszy Niebyt czyli do NIEBA.

Kwestię Niebytu mam załatwioną od jakiegoś czasu, natomiast usilnie usiłuję Posprzątać po Sobie, czyli pozałatwiać wszystkie doczesne sprawy, jeśli ode mnie zależą, na tyle na ile to możliwe.

Instrukcja obsługi mojej młodszej córki mogłaby zostać zapisana w punktach. Na przykład:

          1. Obudzić z uśmiechem i śpiewem na ustach.

          2. Doprowadzić do toalety i łazienki ( tu wyszczególnić w podpunktach kolejność mycia poszczególnych członków ciała, ponieważ niekoniecznie wszyscy uznają konieczność codziennego mycia np. zębów.)

          3. Skomponować strój gustowny i wygodny.

          4. Przygotować smaczne śniadanko (tu wyszczególnię potrawy jadalne i według niej niejadalne, czyli menu osoby o bardzo ograniczonym apetycie)

          5. Wyjść z radością i entuzjazmem z domu do miejsca docelowego (tu pewnie na jakąś terapię zajęciową, rehabilitację czy inne urocze miejsce pobytu dziennego dorosłych osób niepełnopsprawnych.)

          6. Cieszyć się życiem, mimo niesprzyjających okoliczności i nieprzyjaznych ludzi, którzy zawsze się znajdą.

          7. Przeżywać każdy dzień intensywnie - dobrze wykorzystać czas.

          8. Trzymać Kręgosłup Prosto, Głowę Wysoko, Oczy utkwione w Pięknie...


No nie, te trzy ostatnie punkty stanowczo dotyczą szerszego aspektu Instrukcji Życia dla każdego. Zagalopowałam się, a jednak dopowiedzieć by się chciało, że trzymać Kręgosłup Prosto przy całej masie nacisków i presji wywieranych np. w życiu zawodowym przeciętnego obywatela, nie jest łatwo. Ogromnie często prowadzi do nieodwracalnej Skoliozy czyli Skrzywienia Kręgosłupa, co metaforycznie rzecz biorąc oznacza Nieodwracalne w Skutkach Pozbawienie Złudzeń Jednostkę.

A Kręgosłup wiadomo, zakończony z jednej strony Głową, którą według niniejszej Instrukcji mamy Nosić Wysoko to nic innego jak poczucie własnej wartości, która nie tylko powinniśmy mieć, ale i obdarzać nim inne Jednostki Ożywione.

I jeszcze te Oczy utkwione w Pięknie, może do tego Dusza zapatrzona w Dobru, to już sama Poezja Życia, dzięki której Delikwent prosta drogą zmierzać może do osiągnięcia Szczęścia czyli wewnętrznej harmonii i mądrości.

Oczywiście punktów można by było mnożyć lub napisać opisową Instrukcję Obsługi Każdego z Nas, rozpoczynającą się od słów - wytycznych : z radością, z miłością, z uwagą, pieczołowicie, z rozmysłem, itp.

Gnamy chaotycznie przed siebie, skupiając się na Bardzo Ważnych Celach Doraźnych, nie ogarniając Istoty Doczesnego Bytowania

Czyńcie drugiemu to, co chcielibyście, aby wam czyniono”, „Miłuj bliźniego swego...” to słowa - hasła dawno przebrzmiałe. Nawet niemodnie jest pisać o miłości, poświęceniu, empatii i tzw. WC czyli wartościach chrześcijańskich. Znacznie lepiej o asertywności, adoracji samego siebie i parciu na sukces ( stąd chyba moda na coaching i trenera osobistego.

A w ogóle to niewątpliwie i bezwzględnie powyższe Instrukcje Obsługi są bezcelowe dla tych, którzy nie potrafią i nie chcą czytać...ze zrozumieniem.