Mój kolega twierdzi, że nie kłamie. Wszelkie niezgodności z prawdą, to według niego - zarządzanie prawdą. Bo cóż to za twór - PRAWDA!?
Nawet prawdę historyczną czy biograficzną określamy mianem "fiction". Słowem - fikcja literacka.
Czy jest więc sens czytać książki historyczne czy biograficzne, jeśli przedstawiona przez autora prawda dziejów jest tylko literackim wymysłem? I trudno tu się nie zgodzić. Bo przecież, gdybym chciała dzisiaj napisać podręcznik historii, przedstawiający czasy, w których przyszło mi żyć, byłoby to zgoła subiektywne przedstawienie tejże historii, przefiltrowane przez pryzmat moich-autora poglądów politycznych, religijnych i moralnych ocen osób, sytuacji, znowu zdominowanych przez moje wykształcenie, pochodzenie, czy środowisko, w którym żyję.
Jednym słowem, te czasy, widziane oczyma innej osoby, o odmiennych uwarunkowaniach i umiejetnościach pisarskich i poznawczych, zostałyby przedstawione zgoła inaczej.
- I dobrze! - powiemy. To pozwoli nam na docieczenie prawdy o naszych czasach. Odmienne zdania, poglądy dają pewien przekrój, a więc pozwalają na szersze spojrzenie i sumaryczne wnioski. To tak jak z czterema Ewangeliami. Czterech autorów. Różne historie. Tylko niektóre podobne, mogą potwierdzać prawdę, ale mogą też stać się przyczyną wątpliwości.
Tak samo byłoby zapewne z powieścia autobiograficzną. Gdybym napisała o sobie, nie przedstawiłabym faktów ani myśli, które sama przed sobą ukrywam w najgłębszych zakamarkach jaźni. Skoro sama boję się sobie do czegoś przyznać, jak mogłabym wydobyć te potwory na światło dzienne?! Pokazałabym więc najszlachetniejsze porywy serca, urodę młodości, samarytańskie postępki. Może deczko by się zdziwili niektórzy znajomi, inni by się obśmiali, a jeszcze inni zakrzyknęliby coś o pomniku chwały?
I nie uwierzę nikomu, kto rzeknie, że nic nie ma do ukrycia. No, chyba że tak dalece pogrążył się w zarządzaniu prawdą, że już nie potrafi rozróżnić czarnego od białego, bo wszystko stało się szare, względne, polemiczne... czy jakkolwiek to nazwać.
Ostatnio miałam trudną dyskusję z moją dorosła, niegdyś uczennicą.
Jak żyć, postępować, funkcjonować w takiej kapitalistycznej instytucji dzisiejszych czasów, która odziera człowieka z prywatności, wolności, poczucia wartości? Zrezygnować i siedzieć dwa lata na bezrobotnym? Udawać głuchego i niedorozwiniętego, uśmiechać się, kiedy prawią złośliwości i twierdzić, że wszystko ok.?
No pewnie, że nie powiedzieć prawdy szefowi, prezesowi, zwierzchnikowi prosto w oczy. Nie zniósłby jej biedaczek. A może by tak spróbować powiedzieć: - Jesteś pan kawał nadętego bufona, źle pan traktuje swoich pracowników, nie zna pan podstawowych zasad kultury współżycia międzyludzkiego! Może tak obrazić się na niego, strzelić focha, dać mu do zrozumienia... Ot, żywot nasz pracowniczy byłby krótki! Więc nadal robimy dobrą minę do złej gry. Uśmiechamy się, chociaż gotuje się nam w środku i mówimy ugodowo: - Szefie, natychmiast, dobrze, proszę się nie denerwować, zaraz sprawdzę, i tym podobne frazesy i dyrdymały zamiast prawdy.
Co za fałsz i obłuda! Tak, to my tacy jesteśmy. To ja. Dyplomacja jest moją silną stroną. Potrafię manipulować zasobami ludzkimi. W miarę upływu czasu, powiedziałabym nawet, że coraz lepiej mi to wychodzi...
A prawda?! Znaleźć ją chyba można jedynie na kartach Biblii, która z uporem zachęca: mówcie prawdę jedni drugim... w miłości!
Ładnie bym na tym interesie wyszła! Pewnie zostałabym bezrobotna. Nawet rybakiem nie mogłabym zostać, chociaż mieszkam na Wybrzeżu. No, może rybakiem dusz?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz