Blog Beaty Jaskuły-Tuchanowskiej

poezja i proza życia

piątek, 11 grudnia 2020

A ja sobie leżę

 A ja sobie leżę na lewym boku i nie mogę zasnąć. Co tu dużo mówić, zdarza mi się to coraz częściej. Zakończyłam tydzień zmagań przed komputerem z uczniami, których uwagę usiłuję skupić przez 45 minut. Nie ze wszystkimi mi się udaje. Logują się a potem... No cóż są nieobecni. I to dosłownie. Wpisuję nieobecność, bo delikwent nie odpowiada na pytania. Czasami pojawia się po jakimś czasie, obwieszczając grobowym tonem, że ktoś go wyrzucił, internet mu się zawiesił, kamera się popsuła, pies zżarł ćwiczenia, młodsze rodzeństwo biegało, u sąsiadów trwa remont... Każę pisać na chacie, rysuję wykresy, opowiadam lektury, cytuję, recytuję, i sprawdzam, sprawdzam, sprawdzam... No pewnie, po co tyle zadawać? I tak rodzice będą wściekli, że za dużo a oceny słabe. Dzisiaj sprawdzanie skończyłam o 19.30.Koniec semestru, więc z 211 wiadomości z różnego rodzaju pracami, zostało mi 90.  Przez weekend może się wyrobię. No bo tu obiad trzeba ugotować i z psem na spacer i dziecko utulić do snu... 

A mimo wszystko zdałam sobie sprawę, że jestem szczęśliwa. Idiotycznie, niepopularnie, bez fanfar, tak po cichutku uśmiecham się do siebie... Obok śpi kot, i inni domownicy nieco dalej. Są. Mam dom, który lubię. Cały czas go moszczę i ubarwiam, by służył wygodzie i oku. Pracę. Męczącą zdalnie, oczekiwaną stacjonarnie. Pasję. Przyjaciół, którzy coraz rzadziej dzwonią, ale rozumiem ich zaplątanie w kokonie codzienności pandemicznej, bo i mnie coraz trudniej wydobyć się z izolacji. Boga. Nie na nabożeństwie, w kościele, na studium biblijnym. Ach jak tęsknię za tą częścią mojego życia! Ale mam Go obok mnie, że mną, przy mnie. Wsłuchuję się w Jego głos. Co chcesz mi powiedzieć mój Mistrzu?... Dobranoc? 

sobota, 15 sierpnia 2020

Dzikie świnie

 Niedzielny poranek na bulwarze nadmorskim, kiedyś zwanym szwedzkim, miał być radosny, słoneczny, przebiegany swobodnie po trawie, odprężający. Niewielu rolkowiczów i spacerujących dawało nadzieję na cudowny czas. Niestety, pierwszym zgrzytem stały się okrzyki w słowiańskim brzmieniu ekipy sprzątającej plażę. Olbrzymie czarne wory wypełnione butelkami, raczej nie po mleku, zniechęciły twardziela, który przysiadł na schodku, zwiesił głowę, zapalił papierosa i milczał znamienne mimo pokrzykiwań kolegów. Nie wiem dlaczego odebrałam jego postawę za wyraz totalnego zniechęcenia tytaniczną i iście syzyfową pracą. Przecież palenie na świeżym powietrzu nikomu nie szkodzi poza samym delikwentem. No i może pracodawcy, nieświadomemu lub pogodzonemu z nieuniknionym. Co ciekawe od czasu, kiedy spaceruję z psem zauważyłam, szczególnie w grupach mężczyzn pracujących w parkach swoisty podział jeden do trzech pracujących do palących. Na przykład takie koszenie trawy. Jeden kosi trzech pali a z powrotem gdy wracam po godzinie proporcje bez zmian, tylko zestaw ekipy się zmienia. No i długie Polaków rozmowy niekoniecznie prowadzone w literackiej polszczyźnie.

Ale wracając na bulwar tego dnia zobaczyłam co zostaje po nocnych biesiadach plażowych. Masa potłuczonych i porozrzucanych butelek, resztek jedzenia, opakowań, poprzestawiane kamienne ławki... Słowem jedno wielkie śmietnisko. Przypomniały mi się słowa Ignacego Krasickiego z satyry "Pijaństwo" o człowieku :"człowiekiem jest z pozoru, lecz w zwierząt gatunku godzien się mieścić". Smutne. A tu nagle na potwierdzenie moich przemyśleń ujrzałem wielką rzeźbę dzika, stojącą przy Browarze. Kto to tu i po co postawił? Pewnie dla reklamy, pomyślałam.

Pauza zaczęła szczekać i radośnie podbiegła do" dużego psa", chciała się pobawić. I nagle dzika świnia się poruszyła, zanurzyła łeb w śmieciach z radością. Pies ją wiernie naśladował.

Mój spacerowy krok zmienił się w oszalały sprint. Gwizdałam pomiędzy atakami zadyszki a mój wielce zdziwiony szczeniak biegł za mną nie rozumiejąc czemu przerwałam mu wspaniałą zabawę i drugie śniadanie. No cóż, wszędzie można spotkać dzikie świnie, ale czy koniecznie trzeba się z nimi zaprzyjaźniać? 

piątek, 22 maja 2020

Dziurawe szczęście czyli dzień kolejny

Wiosna to najpiękniejsza pora roku.  Wiem, wiem nic odkrywczego w tym zdaniu.  Ale ja zachwycam się wiosną każdego roku tak samo.  No a wiosna na kaszubskiej wsi...cudowna!  Wczoraj uczyłam krócej on-line.  Po 12tej szybko spakowałam Martynkę, Pauzę do autka i pomknęłam moją czarną strzałą północy ku wiadomej kaszubskiej miejscówce i przyjaciołom.  Pogoda przepiękna.  Gorąco!
Pauzunia polubiła jazdę autkiem i siedziała z tyłu na chodniczku i macie przez całą drogę.  Obie dziewczynki lekko podsypiały.  Ja nie mogłam, prowadziłam.  Na miejscu cudowne przywitanie.  Było szaleństwo psich podskoków Kleksa - kuzyna Pauzy dwa razy większego, czekał nas piękny spacer wiejską pustą drogą, smaczny obiadek i wyjście do lasu całą ekipą.  Pagórek porośnięty wysoką trawą i pachnącymi ziołami.  Ciocia siedemdziesiąt plus pokazywała wnukowi Wiesi jak należy sturlać się z górki.  My rozsiadłyśmy się na górce i patrzyłyśmy na nasze oszalałe wiosną pieseły.  Temperamenty aż strach, Kleks przywalał łapą albo i całym ciałem mikro Pauzę, ale ona się nie dawała.  Nic a nic w niej nieśmiałości czy strachu.  Wyszczerzała ząbki jak igiełki i podgryzała kuzyna tak, że mały Antoś stawał w obronie swojego psa.  Potem kopanie w piaskownicy.  Pauzie wystawała tylko biała kitka.  Kleks był zazdrosny;
--  To moja piaskownica - poszczekiwał i przeganiał gościa.
--  Daj trochę, nie bądź taki - odgryzała się dama.
Pauza się nie poddawała, zaczynała kopać w drugim miejscu.  Potem była gonitwa i znowu las za płotem, miejsce intymnych wycieczek naszych psów.  Tu nie używałyśmy woreczków, wystarczyły piach i łopata.  Maseczek też nie używałyśmy.  Siedziałyśmy rozparte na tarasie niekoniecznie w dwumetrowej odległości, popijałyśmy kawkę i podziwiałyśmy widok skrzącego się w dole stawu pełnego ryb, słuchałyśmy ptasich treli, raj!  Psy też tak myślały, poukładały się razem w naszych nogach zgodnie wyciągnięte, dyszące słońcem.
Martyna zmęczona powietrzem w pewnym momencie wstała, złapała mnie za rękę i pociągnęła.  Wypiła kawę, zjadła ciasto, była na dwóch spacerach, ile można gadać?!  Wracajmy do domu!  Ciągnie mnie oporną do auta.
Wieś jest piękna ale wiosną moje miasto...Nad morzem spacery są też cudowne.  Takie jak dzisiaj o 6 rano.  Wtedy nie ma ludzi.  A na plaży nikogo.  Tylko grupka mewek.  Pauza boi się szumiących, biegnących ku niej fal, uskakuje jak żabka.  Nie da się jej przekonać, żeby zamoczyła chociażby czubek łapki. Za to łatwo zaprzyjaźnia się z innymi pieskami.  Z rudą piękną spanielką chyżo biega po nadmorskim trawniku.
Dzień był pracowity.  Zbliża się koniec roku szkolnego, oceny proponowane wystawione i zaczyna się... Prac coraz więcej do sprawdzania i rodziców coraz więcej do rozmawiania on-line oczywiście.
Założenia zawsze te same, a szczególnie w trudnym czasie pandemii.  Przepuścić, usprawiedliwić, wyciągnąć, podwyższyć.  Zawsze na korzyść ucznia. 
I jeszcze obiad na jutro.  Przyjdą dzieci i wnuki.  Trzeba się przygotować.  A wieczorem niespodzianka.  Moja najlepsza koszula nocna wygryziona w dwóch miejscach na udach.  Pies śpi, Martyna śpi, mąż śpi... i nawet pozłościć się nie ma na kogo.  Pójdę spać bez koszuli...w pidżamie.  I też pięknie.  Nic nie jest w stanie popsuć mi mojego małego szczęścia, nawet jak jest trochę dziurawe by Pandemia.

wtorek, 19 maja 2020

poranek dzień następny w moim mieście ...

Moje miasto o poranku jest piękne.  Tak dawno nie przyglądałam mu się uważnie.  Zaniedbałam je.
Krzyk mew od zawsze mi towarzyszy.  Wychodzę 6.30 z Pandemią na smyczy.  Kropi.  Sunia siada zdumiona.  Nie chce wyjść za bramę.  Podnosi ku mnie oburzone zezowate oczy:
--  Jak możesz mi to robić!  Przecież pada mi na łeb, a trawa jest mokra!
--  Trawa?  Jaka trawa?  Ten kawalątek przed kamienicą, oblegany na ławeczkach w słoneczne niedzielne południa przez sąsiadów?!
--  Ale to ludzie.
--  No,  ludzie są sympatyczni, szczególnie dla takich szczeniaczków jak ty.
--  Bo ja  jestem ich bratem a właściwie siostrą młodszą?  - psina macha ogonkiem z białą kitką, potwierdzając koncepcję niejakiego Franciszka. 
-- Nie martw się, jakby co posprzątam, noszę te zielone torebki i  ...chodź, popatrzymy na miasto, moje miasto, a teraz i twoje.  Tu widzisz już za rogiem był ogródek przedszkolny.  Rosły piękne stare drzewa a dzieci ze śmiechem biegały po alejkach.  Psom nie wolno było tam wchodzić co prawda, ale drzewa szumiały.  I nic nie zaciemniało o poranku widoku z okien wyższych pięter mojego domu.  A teraz co?  Bank, wielkie gmaszysko!  A tu obok było słynne kino "Atlantic".  Umawiałam się przed nim na randki z chłopakami.
--  Co to randki?
--  Zobaczysz jak urośniesz.  Teraz przez to kino spać nie mogę do rana.  Dyskoteki, pijackie krzyki, taksówki nad ranem.  Policja! Cały weekend!
--  A tam z tyłu jakaś trawka...
--  Jakaś....alejki z wybojami i kurzem, trawniki w psich odchodach nie sprzątanych przez właścicieli, pijacy na ławeczkach.  Wieczorem strach!  Teraz pusto!  I pomyśleć, że kiedyś zjeżdżałam z tych górek na sankach!  I moje córki też!  Chociaż już były zabudowane przez te paskudne garaże w ruinie obecnie!
--  Nie chodźmy tam!  Boję się pijaków!
-- Ja też Pauzuniu, do nogi.  Chodź przejdziemy się ulicami mojego miasta.  Jest piękne!
Pies przystaje zdumiony.  Trzy maleńkie spłachetki wytartej i obsranej trawy przed ekskluzywnym nowym budynkiem, zapełniającym skrzętnie podwórko mojej przyjaciółki z klasy Kasi nie są dla niej zachęcające.
--  No chodź!  Tu widzisz była kiedyś Moda Polska, taki ekskluzywny sklep.  Moja mama pamiętam kupiła tam suknię balową z odkrytymi plecami z szarego lnu, z haftem kaszubskim na przodzie.  Ta suknia zrobiła furorę za granicą, gdy rodzice poszli na "jakiśtam" raut.  I ja też jako nastolatka kupiłam sobie tęczową rozkloszowaną sukienkę, zamiast roweru.  Była droga i miałam wybór.  Padło na sukienkę.  Jak ja pięknie w niej wyglądałam w zaplecionych w koronę warkoczach.  Sama Maryla Rodowicz nie mogła oderwać ode mnie wzroku w Grand Hotelu podczas sopockiego festiwalu.  A tu na rogu kwiaciarnia.  Uwielbiam kwiaty.  Najchętniej cały balkon bym nimi obwiesiła, ale nie mogę, bo nie będzie miejsca ani na podusię dla ciebie, ani na miejsce dla Kropka, ani na pranie.  Znam się na kwiatach, w końcu mam dyplom florystki i pracowałam parę lat w kwiaciarni na końcu tej ulicy.  A na jej rogu wciąż stoi Dom Rzemiosł, w który mieścił się kiedyś mój Teatr Dramatyczny.  Chciałam zostać aktorką i uczęszczałam do Studium Aktorskiego.
Pauzę nic nie obchodzą moje opowieści.  Chce wracać do domu.  Betonowa pustynia pod stopami jest mokra, na jezdni pojawiły się pierwsze samochody.  Wchodzimy do piekarni.  Tu sunię witają uśmiechnięte sprzedawczynie.  Pauza macha ogonkiem, wszyscy są dla niej tacy mili, rozpływają się wprost nad jej szczenięcą urodą.
--  Byle się nie posikała ze szczęścia - myślę i kupuję cztery bułki.
Mijamy sąsiednią kamienicę.  Pauza vel Pandemia przysiada w bramie.  Może chce wejść na podwórko, na którym jej pani skakała z kolegami i koleżankami z klasy przez skakankę i stylowo zwisała z trzepaka.  No i oczywiście wracała do domu przez płot, za co była usilnie ścigana przez dozorczynię.  Teraz w mieszkaniu bliźniaków mieścił się...bank.  Tak jak i trzeci z kolei na przeciwko.  Wielki stary gmach w stylu art deco, od lat niszczał smętnie niezagospodarowany na sprzedaż.  A teraz w jego cudownym ogrodzie developer stawia nowoczesny wieżowiec.  Lokalizacja  w centrum miasta a nie zabytek  zadecydowała o zakupie.  Ogród bankowy i tak był niedostępny dla dzieciaków z okolicy, ale w banku pracowała mama i czasami wchodziłam do środka, by podziwiać piękny marmurowy holl i wysokie kolumny.  Obok też był zielony placyk z ławeczkami.  Teraz po nim nie ma śladu, tu stoi mało uczęszczany dom handlowy Kwiatkowski z pomnikiem budowniczego Gdyni, równie szarym co otoczenie. "My Polacy lubimy pomniki" - przypomina mi się fragment wiersza Gałczyńskiego, bo uświadamiam sobie, że to drugi na niewielkim odcinku  prostopadłych ulic.  Przechodzimy obok kultowej kiedyś "Cyganerii" teraz głuchej i ciemnej, zamkniętej na trzy spusty z powodu pandemii.
Docieramy na podwórko.  Na nasz  trawnik.  Szybko i po sprawie wracamy mokre do domu.
Moje miasto jest piękne - powtarzam i uświadamiam sobie, że miasta z moich wspomnień już nie ma.

poniedziałek, 18 maja 2020

cd.zapisków



Dzień o rzesz...ków

Pauza vel Pandemia dostała trzecie imię – Panda od p.męża. Trafnie! Te jej psotne oczęta otoczona czarną obwódką i łzawy wzrok, gdy spsoci… A w tym jest mistrzynią! Fizjologia rozprzestrzeniona na dywany, koce, parkiet...to tylko fizjologia, ale jej apetyt na pogryzanie wszystkiego w zasięgu wzroku nie mniej trudny do spacyfikowania. Nie wspomnę tych wszystkich podziurawionych skarpetek i ponadgryzanych, nie w porę schowanych butów, porozrzucanych kartek i książek. Tych mam pod dostatkiem. Ofiarą padła noga od antycznego stołu, po moich dziadkach, stojącego w salonie. Ja tu sobie lekcje skrobię – to znaczy gadam do monitora te cztery-pięć godzin z przerwami, a ona taka grzeczniutka pod stołem: „chrup, chrup, chrup….” Myślałam, że z radością obgryza kosteczkę od pana, który cieszy się, gdy sunia macha ogonem na jego powrót do domu i przysmaczek wyciągany z zakamarków siatkowych. A tu owszem, kostka zżarta i kawałek pięknie rzeźbionej nogi stołu. No cóż, nakrzyczałam, przykryłam stół długim do ziemi obrusem i udaję że nie widzę.
To moja stara wypróbowana metoda: nie widzę niedomytych okien, kurzu na bufecie, sterty piętrzących się prac...przecież nie uciekną do jutra, zdążę jeszcze się nimi nadenerwować. Dla zachowania równowagi duchowej i pokojowych myśli wsypałam do miseczki orzeszki w karmelu. Taki mały grzeszek obżarstwa. Skubałyśmy z Martynką zgodnie. Nie za dużo nie za mało. W sam raz.
Podczas lekcji znowu afera! Ktoś kogoś wyłączył, komuś nie działa mikrofon, ktoś tam pisze na chacie niekoniecznie na temat. Mamusia w tle słucha, co też ten nauczyciel..., uczennica robi głupie miny, bo rodzicielka słucha. Uczeń zajmuje się młodszym rodzeństwem w czasie lekcji, bo mama w kuchni, na zakupach, w toalecie. Ojciec krzyczy coś tam w tle do syna. Słyszę : „ Mówię do ciebie...” i odzew „Mam lekcję!”. Wyciszam uczennicę, której mamusia pracuje równocześnie na drugim komputerze i podaje dane korporacyjne. Myślę sobie, że trudno tak na kupie siedzieć 24H i wszystko robić razem. Szczególnie, gdy to jeden pokój. Przerwa, wychodzę po kawę do kuchni. Wracam, zaraz następna lekcja. I co widzę?! Pauzunia na stole zajada nasze orzeszki w karmelu! „Wynocha” - wrzeszczę, i zaraz zastanawiam się, czy aby na pewno wyłączyłam fonię. No, nauczyciel nie może być nieopanowany, nie może używać wulgaryzmów typu: „Ożesz...ku”...Musi być stabilny emocjonalnie, empatyczny, nawet wtedy, gdy rodzic dzwoni późnym wieczorem, próbując wywrzeć presję, by podwyższyć synowi ocenę na koniec roku, bo „on nie wierzy we własne siły”. Oczywiście przeze mnie nie wierzy, a jakże! Za surowa, wymagająca, za miła, za delikatna, za bardzo, za mało, za dużo, za….No cóż i tak mam wrażenie, że ostatnie dwa miesiące – jak ten czas leci – namnożyło mi się bardzo dobrych prac domowych i że ocenę roczną ostatecznie wystawiam rodzicom!
Tak, dwa miesiące i Pauza urosła dwukrotnie. Gdy przybyła do nas ważyła półtora kilograma, teraz trzy i pół, może już wychodzić na cały etat na dwór, bo jest po trzecim szczepieniu i na wściekliznę też. Nabyłam dla niej obrożę przeciw kleszczom… i zapłaciłam w sumie ponad trzysta złotych. No, no...wszystko podrożało w sklepach, usługi również.
I jeszcze sforsowanie barykady w łazience. Najpierw Pauza obgryzała wiklinowy kosz na pranie, wstawiłam więc go do kąta i zasłoniłam stołeczkiem. Działało przez tydzień. Dzisiaj sunia wskoczyła na stołeczek, na kosz, na pralkę i wyżarła z pojemnika swoją karmę! „Ożesz...” gdzie mam wstawić kosz? Do salonu? A stół? Jednym słowem „na psa urok!” Ta nasza sunia rozstawia nas po kątach!

poniedziałek, 11 maja 2020

cd. Zapisków z czasów pandemii.


Dzień następny

I wszystkie te zakazy i nakazy. I wóz z megafonem wypowiadający stentorowym tonem:
Uprasza się o pozostanie w domu!
Zostańcie w domu!
I coraz gorsze wieści! I teoria spisku! I wielcy tego świata zarabiający na pandemii! I wybory! I chińskie laboratorium, które wypuściło to świństwo na świat. I nietoperze!
I bądź tu mądry i pisz wiersze!
A ja to głupia jestem, i jednym uchem słucham a drugim wypuszczam! Rano wolę posłuchać krótkiego i na temat spichu ulubionego pastora a potem coś mądrego przeczytać z Księgi. Sprzątnąć łazienkę, zmienić matę, pozbierać psie kupki, wytrzeć podłogę, otworzyć okno,włączyć wentylator, nakarmić kota i psa. Może to wszystko w jakiejś odwrotnej kolejności, bo jeszcze tradycyjnie śniadanko w łóżeczku...no i spacerek. Przymierzam się do spacerków jak do jeża. Bo to strasznie rozleniwiłam się przez ostatnie lata. Zero sportu! I teraz na stare lata zachciało się babie psa. A dupka ciężka, przyrosła do kanapy. A ileż to razy Piotruś zachęcał do morsowania! A ja ciągle te wymówki, bo kościół, bo Martyna… Prawda jest jednak inna...Lenistwo, gnuśność taka zapyziała, ciepełko domowych pieleszy! Gotowanie, sprzątanie, kwiatki na stole, rodzina w niedzielę po kościele na obiedzie, rutyna, rutyna i nuda!
I nagle zmiana! Powolna! 5.30 pobudka! Piszczy żałośnie to małe na krzywych łapach i nie ma zmiłuj, bo w nocy nie spałam, bo wstawałam, bo Martyna...I znowu te wymówki, że regularnie to zacznę po trzecim szczepieniu wychodzić, a teraz to tylko tak socjalnie, dla oswojenia z otoczeniem.
To wszystko prawda, bo Pauza vel Pandemia mała boi się miasta jak choroby! Nie dziwię się jej! Brudno, podwórko i auta obsrane przez gołębie i mewy, rano ich krzyk przyprawia o palpitacje i zniżają lot...mogłyby takie maleństwo porwać i pożreć na surowo...toż to waży półtora kilo zaledwie. Samochody, megafony, zgrzyty, nieznane odgłosy, wielkie psy...Świat psiego niemowlaka przeraża. Pauzunia podkula ogonek z białą kitka na końcu, chowa się za moją nogą i nieśmiało wygląda, serduszko jej wali, mało nie wyskoczy...ciągnie do domu.
Następnego dnia wyciągam autko i jadę z nią nad morze. Tu jej się podoba, zaczyna nawet nabierać tempa w chodzeniu. Ale szybko się męczy. Chce wracać, przysiada i patrzy na mnie zagubionym wzrokiem jakby mówiła:
Do czego kobieto mnie zmuszasz?!
A ja patrzę w te jej małe zezowate i łzawe oczęta i myślę:
Do czego ty mnie jeszcze zmusisz?
I już widzę świetlaną przyszłość jak to, no może nie biegamy, ale ranną porą szybkim krokiem przemierzamy bulwar w tę i z powrotem i bez zadyszki docieramy do domu. Ach jaka ja będę szczuplutka! Wracam dumna z siebie i Pauzy do domu. Mąż zdziwiony podnosi wzrok znad gazety.
Tak szybko? - dziwi się. – Znad morza w dwadzieścia minut?
Skruszona przyznaję, że podjechałam autem i byłam poza tym znacznie dłużej. Widzę potępienie w męskim oku. No cóż, a kto powiedział, że będzie łatwo? W czasach pandemii z Pandemią?


Dzień zazdrości i rymowania

Jedziemy w odwiedziny do Pandemii rodziny. Nawet fajnie mi się zrymowało. Moja rodzina według krwi w kwarantannie tkwi. Zięć wrócił do rodziny z Danii-Norwegii-Holandii.  Dwa tygodnie w domu.  Trzeba poprzestać na kontakcie telefonicznym, a wnuki oglądać tylko na you tubie albo watsupie. Takie czasy. A więc pozostaje psia rodzina. Jak tam Kleksik braciszek Pandemii czyli Pauzy?
W Starkowej Hucie czekali na nas z obiadkiem. Psy dopadły do siebie, obwąchały i zaczęła się gonitwa po podwórku. Pisk, wrzask, i pod nogami kłębowisko. Rudy kocur przystanął zadziwiony.

Czy mi się w oczach dwoi? Był jeden a są dwa! - stał dłuższą chwilę, po czym wziął nogi za pas, żeby te dwa wariaty go nie staranowały.
No cóż, miejska sunia nie ma startu do wiejskiego psiska. Podobno Kleksik dożywiał się dodatkowo w przydomowym kompostowniku, więc teraz jest dwa razy większy od Pauzy. Ale ta miejska mikruska wcale nie ma mniejszego bojowego ducha. Walczy z bratem, co rusz przywalającym ją ciężką łapą ku ziemi.

Tu twoje miejsce, ja tu rządzę! To moje terytorium! - Kleks dumnie reprezentuje stanowisko całego męskiego rodu.
Jednak Pauza nie jest dłużna. Wyszczerza ząbki igiełki, piszczy i dzielnie walczy. W końcu zakurzona, wytytłana w kurzu idzie odwiedzić razem z nami swoje przyszłe letnie pomieszkanie. Obwąchuje trawniczek przed bungalowem i teraz ona zostawia pamiątkę – pierwszą na świeżym powietrzu zrobioną kupkę! Hurra, pani cieszy się i chwali pieska, gospodarze, którzy w międzyczasie nauczyli już Kleksika chodzić do pobliskiego lasku za potrzeba, tym razem gościowi wybaczają. Ale uważaj sunia, musisz tu przyjeżdżać częściej i brać przykład ze starszego o cztery dni kuzyna!
Po dłuższej dyskusji i konfrontacji obu piesełek dochodzimy do wniosku, że to nie rodzeństwo a kuzynostwo. Kleks urodził się cztery dni wcześniej! Nic więc dziwnego, że jest większy. Oddycham z ulgą, a więc nie karmię jej marnie, chociaż nie mam kompostownika! Wsiadamy wymęczeni świeżym powietrzem, spacerem, towarzystwem.

Ach mieszkać na wsi! - marzę. Piesek na swobodzie, kot własnymi ścieżkami, Martynka na spacerze bez maski, obiad w miłym towarzystwie na tarasie, ile to potrzeba do szczęścia? Niewiele. Tylko czy to nie jest tak, że pragnie się tego, czego akurat brak?

wtorek, 28 kwietnia 2020

zapiski z czasów pandemii czyli dzień piaty...dziesiąty



Dzień piąty….i dziesiąty

Szkolenia, szkolenia, rady...któż z nas nauczycieli ich nie lubi? Oczywiście sarkazm w dobie korono wirusa jest nie na miejscu. Siedzi sobie człowiek na takim szkoleniu, w domku, w ciepełku i te dwie, trzy, cztery godzinki...jak z bicza trzasł...mijają. Ach ci nauczyciele to mają dobrze, nic nie robią.
Zadają tylko niepotrzebnie tyle prac do domu, a potem sprawdzają, sprawdzają, spra….i wysiadł mi komputer. Chyba przegrzał się na łączach. Tak jak i ja. Bo o ile w szkole staram się ograniczać prace domowe, bo w końcu tyle mam innych możliwości ocenienia ucznia: odpowiedzi, lektury, aktywności, prace na lekcji, wiersze, itd. to teraz skazana zostałam wręcz na górę prac do sprawdzenia. Wymyślam więc nowe narzędzia, bo na przykład jak mam sprawdzić zaległy wiersz i samodzielną jego recytację? Otóż myślałam, myślałam i….wymyśliłam. Przecież młode pokolenie jest dużo sprawniejsze techniczne od pokolenia nauczycieli. Teraz niech więc oni nagrają dla mnie filmik na you tube z własną produkcją a ja ich ocenię.
Męczy mnie bowiem fakt, że ja tu się produkuję jak jakaś gwiazda filmowa w pełnym makijażu od rana a oni sobie napoje przed ekranem popijają w pidżamach, zajadają płatki śniadaniowe, wychodzą do toalety, rozmawiają z młodszym rodzeństwem właśnie podnoszącym rozczochraną głowę z posłania w tle kadru lub bawią się w najlepsze z kotem-psem-chomikiem-rybkami, dyskutują z rodzicami, wyłączają sobie nawzajem głos...W końcu zostaję na polu bitwy sama, a właściwie tete a tete z kamerą i głośnikiem. Nota bene istniejącymi tylko dzięki mojemu p.mężowi, który ni z gruszki ni z pietruszki, gdy już poddałam się rozpaczy po dwóch dniach z informatykiem szkolnym, czyszczącym mój stary komputer, a raczej jego zwoje z nadmiaru epic games, zainstalowanych przez mojego uroczego wnuka, z tysiąca testów i sprawozdań blokujących pamięć i miejsce, z zainstalowanych kamer i głośników przez córkę, które i tak nie działały, i wyciągnął z przepastnej swej szafy laptopa i stwierdziwszy, że i tak go nie potrzebuje, wręczył mi go od niechcenia. Dostałam go na marginesie, bo wnuk takiego chłamu nie chciał. Zbiera kaskę na porządny sprzęt do gier i...nauki, oczywiście.
A więc ja tu walczę przed staro-nowym laptopem codziennie od rana, potem biegnę do e-dziennika w stacjonarnym, żeby to wszystko pozapisywać, a w między tak zwanym czasie sprawdzam tony prac, przeklinając pod nosem, że nie zostałam wuefistą lub chociażby panią od religii. Ale nie, chciało mi się literatury, poezji...no to mam! Zamiast szczupłej sylwetki, obłe ciało i przegrzane zwoje mózgowe.
Do tego w tle ciągle słyszę zza ściany: „Pauza nie wolno, zostaw, puść”! To Bożenka, przyjaciółka i sąsiadka, terapeutka Martynki na czas mojej pracy, opędza się od uroczej suni, która tak doskonale zaaklimatyzowała się w nowym domku, że poznaje go i jego mieszkańców organoleptycznie podgryzając kogo i co się da. Istna Pandemia a nie Pauza! Bo przy niej przerwy nie ma, przerwy czyli pauzy. Ciągle kupa, siku, kupa w wybranych już miejscach domu i gonitwy z kotem za plecami po meblach i parapetach. Straty: lampa witrażowa, bo stała na miejscu nasłonecznionym na parapecie, na którym lekko rozepchnął się Wielokropek – Bambaryła, cztery skarpetki, fartuch Martyny, dywanik w kuchni, narożnik mojego notesu i dziennika podręcznego.
No i wychodzenie na dwór, które jest zakazane i nie wskazane dla zwykłych ludzi, konieczne dla zwierząt i osób niepełnosprawnych. A wychodzenie w tandemie z małym psem na smyczy, trzymanej w jednej ręce i osobą niepełnosprytną ruchowo to nie lada ekwilibrystyka. Zataczamy się z lekka, okręcamy dookoła osi. Ale nie, uparłam się, że je nauczę wychodzić razem. Na razie boli mnie prawe i lewe ramię! P.mąż nadal nie podejmuje wyzwania, w końcu nie chciał psa, to był mój pomysł. Ale nie tracę nadziei, widzę jak uśmiecha się, gdy bierze niesforne szczenię na ręce. Pauza-Pandemia jest cudna! Je z wielkim zaangażowaniem. Każdy posiłek trwa zaledwie sekundy, potem szybko biegnie do kuchni, żeby sprawdzić, czy aby na pewno Wielokropek – Bambaryła, którego miskę musiałam przestawić na drabinkę, zjadł już wszystko. A może mu coś zleciało? No i my wszyscy też czekamy, żeby jak najszybciej nam zleciało to oczekiwanie na kawałek normalności. Na powrót do szkoły, pracy, codziennej rutyny, kina, spotkań towarzyskich, po prostu życia bez pandemii i zakazów, lęku i wielkiej niepewności.

piątek, 24 kwietnia 2020

zapiski z czasów pandemii...cd.


dzień szósty

Przygotowałam cztery filmiki na youtu.be. Strasznie się zestresowałam. Pierwszy chyba dopiero za trzecim podejściem. Jako kobieta pełna empatii nie mogłam wyczuć publiczności. Uśmiechałam się jak zwykle, ale w lustrzanym odbiciu ekranu z przerażeniem widziałam tylko zmarszczki i pogłębiająca się bruzdę nosową, pięknie nazwaną bruzda marionetki przez znawców estetyki kosmetycznej. Twarz starej kobiety, więc uśmiechałam się pomimo, tłumaczyłam, opowiadałam swoim niewidocznym uczniom. Zastanawiałam się ilu z nich obejrzy filmik, ilu odrobi zadanie, które tak pieczołowicie omówiłam według wszelakich prawideł sztuki. Czułam się niezwykle zmęczona. Jutro znowu szkolenie zdalnego nauczania w nowym programie. Tylko gdzie ja go zainstaluję. Kamery brak, głośniki od lat nieczynne, stary komputer bez miejsca na dysku, bo zawalony książkami własnego twórstwa, pracami, testami, opowiadaniami. Gdzie to się zmieści. Telefony urywały się od rana.
Proszę pani, nie dam rady. Mam czwórkę dzieci. Bliźnięta czteroletnie, jedno niepełnosprawne i syn z wszystkim możliwymi dys...u pani w klasie, jeden telefon, mój. A terapeuci to codziennie przysyłają mi ćwiczenia i straszą, ze syn się uwsteczni jak nie będę z nim ćwiczyć.
Proszę pani, pracuje zdalnie a w tym czasie syn ma mieć lekcje. Nie ma swojego komputera…
Proszę pani, zapisała pani pracę na dwa tygodnie, a teraz nauczanie zdalne?
Proszę pani...a moja córka uważa że to wakacje i za nic w świecie nie jestem w stanie jej zagonić do lekcji…
Proszę pani, jestem pielęgniarką i chodzę do pracy na zmiany, syn w tym czasie sam w domu...martwię się...ma w końcu dziesięć lat…
Pocieszałam, dawałam nadzieję, że wkrótce to zawieszenie, odizolowanie, zamknięcie szkoły się skończy, chociaż racjonalnie spodziewałam się raczej zaostrzeń rygorów. Przebąkiwano, że pandemia to nie dwa, cztery tygodnie, ale zamknięcie szkół do wakacji, albo i dłużej. Wyobraziłam sobie te wszystkie pracujące matki z dwójką, trójką dzieci w jednym pokoju, pracujące zdalnie...Sama ledwo pracowałam. Jedna terapeutka z Nowego Portu, posiadająca trójkę dzieci zapowiedziała, że nie przyjedzie, bo musi być z dziećmi, druga z Rumii emerytka tłumaczyła się swoim wiekiem i możliwością zarażenia w środkach komunikacji miejskiej, została mi więc Oliwka-miłośniczka psów z Wejherowa, która ochoczo wraz z moim dzieckiem wsiadła do samochodu, by udać się po nowego domownika.
Po drodze zastanawiałyśmy się nad wyborem imienia. Kocur Wielokropek miał imię nadane mu przez wnuka a więc może jakiś znak przystankowy? Bo to ja nauczycielka i niespodziewana przerwa w życiu...Myślnik, Wykrzyknik, Kropka odpadały po kolei, bo albo nie ten rodzaj albo zbytnie podobieństwo do kocurka.
Wiesia nadała swojemu psiakowi imię z mojego opowiadanka dla dzieci – Kleksik, a ja…
Gdy dojechałyśmy do hodowli i pani zobaczyła nas w takim zestawie, mimo zagrożenia wirusem przybyłych po psa, była w szoku. Obniżyła nawet cenę. Szczególnie z powodu niepełnosprawności Martynki. Wiele osób czuje się zażenowanych jej chorobą. Pytają z lękiem o to ile ma lat, co będzie z nią dalej. Nie na wszystkie pytania jestem w stanie odpowiedzieć, sama ich nie znam. Mogę jedynie zaufać Bogu, że zatroszczy się o los mojego dziecka, gdy mnie zabraknie, chociaż ze swojej strony staram się zabezpieczyć jej jak najlepsze warunki życia na tyle na ile to możliwe w naszym kraju i czasach.
Obejrzałyśmy kojce z rodzicami naszej suni a także inne rasy oprócz beagli, berneńczyki, borderki, retriwery...Ale gdy zobaczyłyśmy maleństwo z podkręconym lekko maleńkim ogonkiem, zakończonym białą kitką, zakochałyśmy się wszystkie trzy od pierwszego wejrzenia. Cały dotychczasowy niepokój, który towarzyszył mi w drodze, pytania jak sobie poradzę, i co powie na nowego domownika mąż, dla którego miała to być niespodzianka, minął w obliczu tego małego szczęścia na krzywych nóżkach,
I tak oto wracałyśmy już w cztery do domu pełne szalonych planów jak to będziemy teraz spacerowały po lesie, biegały po bulwarze i w ogóle...gdy tylko oczywiście nasze psie niemowlę zostanie odpowiednio zaszczepione i wychowane. Wszystko wydawało się teraz radośniejsze i łatwiejsze do przejścia, nawet w okresie pandemii.


dzień piąty

Oj, nie przywitał nas radośnie pan mąż. Akurat stał na podwórzu – studni naszej kamienicy. Gdy otworzyły się drzwi auta z uśmiechem podszedł i nagle odskoczył jak oparzony.
Co to jest? - zapytał zobaczywszy kontener.
Piesek malutki beagielek – szepnęłam jak gdyby nigdy nic.
Mały pieseł jakby wyczuł napiętą atmosferę i zapiszczał pojednawczo, chociaż całą godzinną podróż prawie przespał ukołysany szumem silnika. No może nie całkiem, najpierw ochrzcił samochód i kontener podłużnym rzygiem i przeraźliwym skomleniem. Nic dziwnego porzucał oto gwałtownie i ostatecznie swój bezpieczny dom i udawał się w nieznane z trzema obcymi babami. Ale Oliwka go uśpiła skutecznie, wziąwszy paczkę na kolana, głaszcząc i przemawiając uspokajająco.
Pan mąż zmarszczył brew. Zawsze przychodziło mu to łatwo. W końcu jak typowa ekstrawertyczna rodzinka wszystkie emocje mieliśmy na czubku nosa.
Zwariowałaś?! - zapytał retorycznie.
Prosiłam, żebyś pojechał ze mną po pieska.
Myślałem, że żartujesz. Jeśli sądzisz, że ja będę się nim zajmował to się grubo mylisz - stwierdził i odszedł w siną dal.
Nie przejęłam się za bardzo. W końcu to mój pies. Ja podjęłam decyzję, ja poniosę konsekwencje. Dam radę. Jak zwykle. A mąż...jak zwykle przewietrzy głowę i wróci… Z kim będzie mu tak źle jak ze mną?
Wtoczyłyśmy się do domu. Kot Wielokropek najeżył się na progu niczym ogromna puchata poducha pokryta poszewką z różnoplamiastej sierści. Piesek nieświadomy niebezpieczeństw nowego domu lękliwie obwąchiwał nowe kąty. Mały czarny nosek pracował wytrwale.
Rozłożyłam zakupy zrobione po drodze. Wyprany puchowy domeczek po kotce Bonifacencie ustawiłam na podgrzewanej podłodze w łazience – takie maleństwo potrzebuje ciepełka, nowe dwie miseczki, zaraz z wodą i odpowiednią karmą, maty w odpowiedniej odległości, żeby psiunio mógł z radością i bez skrępowania sikać do woli i załatwiać te grubsze sprawy. Zadzwoniłam do córki z drogi, więc już po chwili dwoje jej dzieci na wyrywki głaskało, nosiło i pieściło nowego domownika. Córka sceptycznie oceniała moje możliwości biegania z psem w przyszłości, znając moją a sportową postawę i tendencję do intelektualno-artystycznego spędzania czasu w pozycjach raczej horyzontalnych. Ale i ona nie oparła się maleństwu, które ufnie wsadziło jej główkę pod pachę i spojrzało w oczy załzawionym spojrzeniem zezowatych oczątek.
Dzień był męczący dla wszystkich. Wkrótce ułożyłam wszystkich domowników do snu. Poza mężem, który sam się ułożył, udając że ma serce trwałe jak głaz i tak tylko na moment wziął szczeniaczka, który zmieścił mu się w dłoniach. W domu zapadła cisza. Piesek wtulił się w ciepły kąt i do rana nawet nie zapiszczał. Prawdziwy cud!

środa, 22 kwietnia 2020

zapiski z czasów zarazy cd.


dzień czwarty

Przygotowałam cztery filmiki na youtu.be. Strasznie się zestresowałam. Pierwszy chyba dopiero za trzecim podejściem. Jako kobieta pełna empatii nie mogłam wyczuć publiczności. Uśmiechałam się jak zwykle, ale w lustrzanym odbiciu ekranu z przerażeniem widziałam tylko zmarszczki i pogłębiająca się bruzdę nosową, pięknie nazwaną bruzda marionetki przez znawców estetyki kosmetycznej. Twarz starej kobiety, więc uśmiechałam się pomimo, tłumaczyłam, opowiadałam swoim niewidocznym uczniom. Zastanawiałam się ilu z nich obejrzy filmik, ilu odrobi zadanie, które tak pieczołowicie omówiłam według wszelakich prawideł sztuki. Czułam się niezwykle zmęczona. Jutro znowu szkolenie zdalnego nauczania w nowym programie. Tylko gdzie ja go zainstaluję. Kamery brak, głośniki od lat nieczynne, stary komputer bez miejsca na dysku, bo zawalony książkami własnego twórstwa, pracami, testami, opowiadaniami. Gdzie to się zmieści. Telefony urywały się od rana.
Proszę pani, nie dam rady. Mam czwórkę dzieci. Bliźnięta czteroletnie, jedno niepełnosprawne i syn z wszystkim możliwymi dys...u pani w klasie, jeden telefon, mój. A terapeuci to codziennie przysyłają mi ćwiczenia i straszą, ze syn się uwsteczni jak nie będę z nim ćwiczyć.
Proszę pani, pracuje zdalnie a w tym czasie syn ma mieć lekcje. Nie ma swojego komputera…
Proszę pani, zapisała pani pracę na dwa tygodnie, a teraz nauczanie zdalne?
Proszę pani...a moja córka uważa że to wakacje i za nic w świecie nie jestem w stanie jej zagonić do lekcji…
Proszę pani, jestem pielęgniarką i chodzę do pracy na zmiany, syn w tym czasie sam w domu...martwię się...ma w końcu dziesięć lat…
Pocieszałam, dawałam nadzieję, że wkrótce to zawieszenie, odizolowanie, zamknięcie szkoły się skończy, chociaż racjonalnie spodziewałam się raczej zaostrzeń rygorów. Przebąkiwano, że pandemia to nie dwa, cztery tygodnie, ale zamknięcie szkół do wakacji, albo i dłużej. Wyobraziłam sobie te wszystkie pracujące matki z dwójką, trójką dzieci w jednym pokoju, pracujące zdalnie...Sama ledwo pracowałam. Jedna terapeutka z Nowego Portu, posiadająca trójkę dzieci zapowiedziała, że nie przyjedzie, bo musi być z dziećmi, druga z Rumi emerytka tłumaczyła się swoim wiekiem i możliwością zarażenia w środkach komunikacji miejskiej, została mi więc Oliwka-miłośniczka psów z Wejherowa, która ochoczo wraz z moim dzieckiem wsiadła do samochodu, by udać się po nowego domownika.
Po drodze zastanawiałyśmy się nad wyborem imienia. Kocur Wielokropek miał imię nadane mu przez wnuka a więc może jakiś znak przystankowy? Bo to ja nauczycielka i niespodziewana przerwa w życiu...Myślnik, Wykrzyknik, Kropka odpadały po kolei, bo albo nie ten rodzaj albo zbytnie podobieństwo do kocurka.
Wiesia nadała swojemu psiakowi imię z mojego opowiadanka dla dzieci – Kleksik, a ja…
Gdy dojechałyśmy do hodowli i pani zobaczyła nas w takim zestawie, mimo zagrożenia wirusem przybyłych po psa, była w szoku. Obniżyła nawet cenę za psa. Szczególnie z powodu niepełnosprawności Martynki. Wiele osób czuje się zażenowanych jej chorobą. Pytają z lękiem o to ile ma lat, co będzie z nią dalej. Nie na wszystkie pytania jestem w stanie odpowiedzieć, sama ich nie znam. Mogę jedynie zaufać Bogu, że zatroszczy się o los mojego dziecka, gdy mnie zabraknie, chociaż ze swojej strony staram się zabezpieczyć jej jak najlepsze warunki życia na tyle na ile to możliwe w naszym kraju i czasach.
Obejrzałyśmy kojce z rodzicami naszej suni a także inne rasy oprócz beagli, berneńczyki, borderki, retriwery...Ale gdy zobaczyłyśmy maleństwo z podkręconym lekko maleńkim ogonkiem, zakończonym białą kitką, zakochałyśmy się wszystkie trzy od pierwszego wejrzenia. Cały dotychczasowy niepokój, który towarzyszył mi w drodze, pytania jak sobie poradzę, i co powie na nowego domownika mąż, dla którego miała to być niespodzianka, minął w obliczu tego małego szczęścia na krzywych nóżkach,
I tak oto wracałyśmy już w cztery do domu pełne szalonych planów jak to będziemy teraz spacerowały po lesie, biegały po bulwarze i w ogóle...gdy tylko oczywiście nasze psie niemowlę zostanie odpowiednio zaszczepione i wychowane. Wszystko wydawało się teraz radośniejsze i łatwiejsze do przejścia, nawet w okresie pandemii.

niedziela, 19 kwietnia 2020

Zapiski z czasów pandemii




dzień pierwszy

No cóż, wszyscy ucieszyliśmy się, że będzie parę dni wolnych więcej. Wprawdzie niedługo święta, więc można by było dożyć, doczłapać, ale...darowanemu koniowi...Najbardziej oczywiście ucieszyły się dzieci. To my, nauczyciele mieliśmy skrupuły, bo konkursy, materiał, podstawa programowa, lektury, egzaminy… Rodzice nie byli zachwyceni. Wietrzyli podstęp. Co też znowu ci nauczyciele...w zeszłym roku strajk i trzy tygodnie „milusińscy” na głowie, a teraz...Nawet świetlica nie będzie czynna?! Półkolonie?!
Przed wyjściem mieliśmy radę, szybkie szkolenie na temat nauczania zdalnego i dostępnych programów, testów on-line. Patrzyliśmy znudzeni. W końcu w większości je znaliśmy gorzej lub lepiej, po co nam...zaraz wrócimy do szkoły. Na wszelki wypadek weszłam do klasy, zebrałam zaległe zeszyty do sprawdzenia, gorące jeszcze prace klasowe z dwóch ostatnich dni, podręczniki i zeszyty ćwiczeń. Dwie duże siatki. Spokojnie sprawdzę, pomyślałam. Chociaż od lat wolałam sprawdzać w szkole niż nosić w tę i z powrotem tony prac. W szkole było spokojniej, zawsze wypadło a to okienko, a to zastępstwo, a to po lekcjach, gdy uczniowie wyszli i w szkole zapadała błoga cisza.
Jeszcze tylko wpisałam zadania domowe, lektury – przypomnienie i numery ćwiczeń powtórzeniowych do dziennika elektronicznego dla każdej z klas, kiwając z powątpiewaniem głową i przewidując, że na klasę może z trzy osoby łaskawie do nich zajrzą.
Opuściłam puste już korytarze i westchnęłam. W domu nie miałam specjalnie warunków do pracy. Opiekunka wychodziła o 15-tej, trzeba było ugotować obiad na następny dzień, ogarnąć chatę, nakarmić, wysadzić, umyć, położyć do snu córkę, podać leki, ot, zwyczajny kierat dnia codziennego. Jeszcze w biegu podjechałam na halę, błogosławiąc możliwość szybkiego przemieszczania się po mieście własnym małym autkiem, do którego na wszelki wypadek wrzuciłam sześć wypchanych siatek.
Wtoczyłam się do domu i odetchnęłam z ulgą. Jutro przynajmniej poleżę dłużej, poczytam książkę, zjem sobie śniadanie w łóżku. Super!

dzień drugi

Zadzwoniłam do Wiesi. Może ten czas wykorzystam i wyjadę na parę dni do nich na wieś? Miałam w końcu u nich wspaniały mały bungalow z wyposażeniem, otwarte serca, świeże powietrze, a co najważniejsze dobry dostęp do rehabilitacji córki i pełnię zrozumienia, wynikającą z wspólnoty przeżyć z osobą niepełnosprawną w domu.
Ale okazało się, że to nie takie proste tym razem. Mąż Wiesi nieopatrznie wybrała się na narty. Do Włoch. I to w region szczególnie zaatakowany przez korona wirusa. Właśnie jutro wraca. Personel szkoły i terapeuci u nich pracujący przestraszeni, Wiesia zaniepokojona. Jak to teraz wszystko będzie funkcjonować? Trzy szkoły, 120-stu podopiecznych niepełnosprawnych i prezes fundacji z wirusem? Na kwarantannie? Gdzie? Jak to zorganizować? Zero wytycznych. Strach? Nie, to nie Wiesia. Wymyśliła. Wysłała po męża i sześciu jego kolegów busa. Kierowca wprawdzie podjechał pod lotnisko, ale zostawił kluczyki i zwiał, najnormalniej w świecie! Przestraszył się, że może się zarazić. Piotr po długiej z pewnymi komplikacjami podróży musiał porozwozić po domach kolegów a potem udać się grzecznie do przyczepy kempingowej, by odbyć kwarantannę z dala od domu, Wiesi rekonwalescentki, niepełnosprawnej Beatki, terapeutów, rehabilitantów i podopiecznych.
Na dokładkę odszedł Bosman, siwy już terierr, który zawsze tak radośnie witał mnie i Martynkę w Starkowej Hucie. Machał krótkim ogonem na znak przyjaźni a my za każdym razem czułyśmy się jak w domu.
Wiesia zaczęła ze mną analizować możliwość wzięcia nowego domownika. W końcu dom na wsi, konie, to i pies i kot musi być. Wzdychałam z zazdrością. Też tak chcę. Dom z ogrodem dla Martynki i pies. A ja co? Kotka Bonifacenta 19 i pół roku właśnie zakończyła swój żywot w mieszkanku na piątym piętrze. I chociaż jej miejsce zajął Wielokropek – olbrzymi kocur wnuka, pozostawiony mi na przechowanie, po pobycie córki z wnukami, w ramach jej złamanej nogi, remontu generalnego jej windy, i skrajnej alergii jej męża, to jednak to nie było to! Zawsze marzyłam o prawdziwym domu, pełnym dzieci i zwierząt. No i oczywiście miłości, miłości bez granic. Z tą miłością bywało różnie, ale kot i pies toż to minimum potrzebne mi do szczęścia. O domu nie wspomnę, bo wszystkie moje starania obracały się w fiasko. Zniechęcona nieraz machałam już ręką na to marzenie, podejrzewając, że nie uda mi się go zrealizować, na krótko godziłam się więc z mieszkankiem w centrum. Przestawiałam meble, przemalowywałam ściany, kupowałam nowe zasłony i poduszki i jakoś na pewien czas dawałam spokój wielkiej przeprowadzce.
Analizowałyśmy rasy telefonicznie.
- Taki do dogoterapii by się przydał. Flat coutet retriver słyszłam jest super!
A gdzie tam, sierści pełno i strachliwy! Przy pierwszym ataku padaczkowym z wokalizacją ucieknie gdzie pieprz rośnie!
To może znowu terrier?
Terriery strasznie szczekliwe są...
- A może king chevalier?
Włosy, będziesz czesać, bo ja nie.
No ja też nie bardzo.
- Mops albo bokserek francuzki...
Chrapią i ślinią się, nie zasnę, bo będę biegła do ataku...
- Co racja to racja..
Więc… może kundelek ze schroniska.
Nie, to musi być pies od małego wychowany z osoba niepełnosprawną, kundelek po przejściach odpada.
Beagiel?
Krótkowłosy jest?
Jest.
Niezbyt duży.
Wesoły.
Lubi biegać.
Oj, biegać to by mi się przydało. Zupełnie zaległam na kanapie i jak wchodzę po schodach to wciągam swój tyłek.
Ale wiesz...młode tak już nie jesteśmy...ani zdrowe…

I tym to sposobem Wiesia pojechała po psa beagla a ja zostałam jak zwykle ze swoimi marzeniami...Mąż niechętny, bo pochował swoje trzy psy, które mieszkały razem z nim w jego pracy, córka niepełnosprawna tęskniąca za Tygryskiem uroczym kundelkiem mojej koleżanki, który ją uwielbiał i podczas każdej wizyty solennie obskakiwał i dokładnie wylizywał, starsza córka pełna obaw o dalszą adopcję jej kocura i ja… samotna nauczycielka ślęcząca nad stosami prac uczniowskich.

Weź dla mnie od razu suczkę, najmniejszą z miotu – jęczałam nieśmiało Wiesi do telefonicznego ucha.
Nie nie musisz sama...wiesz to twoje piętro, winda, Martyna…- Wiesia powtarzała dobrze znane mi argumenty znajomych, którzy od lat odradzali mi szalony pomysł.

dzień trzeci

I znowu ta nieszczęsna kanapa! Wychodzić nie można. A tak lubimy te powolne sobotnio-niedzielne przechadzki po lesie lub nad morzem. O tej porze roku natura zaczyna odsuwać szarość, przewiewać chmurzyska na boki, badać nieśmiało opuszkami swoich bladych promieni stęsknioną swą kochankę ziemię. Ptaszki zaczynają świergolić, mewy wrzeszczą na przywitanie wiosny. Wprawdzie jeszcze zimno, a u nas nad morzem lodowate wilgotne wiatry zapierają nieraz dech w piersiach i zatrzaskują odrzwia pieleszy, ale...tęsknota za wyjściem jest tym silniejsza im więcej w telewizorni gadają o zakazach, niebezpieczeństwach i pomorze w dalekich Włochach.
Czytam książkę „Przebudzenie zaczyna się ode mnie”. Inspirująca, ale coś mnie gniecie, oprócz oczywiście Martynki wtulonej w moją lewą pierś. Gniecie nie intelektualnie, nie duchowo, ale bardzo prozaicznie. Wielkie duchowe przebudzenie, wielkie ewangelizacje, wielcy ludzie...a ja co? Prosta kobieta z prozaicznym marzeniem o posiadaniu psa.
Na sztalugach rozpoczęty obraz wielkiego żaglowca wpływającego na spokojne wody. Nie mogę go ukończyć. Flauta to nie moja bajka. Moje życie raczej przypomina wiosenną burzę z piorunami! Czasami po niej zapada spokój. A na obrazie mgła, wodny opar kryjący tajemnicę. Czy czas pandemii ma być takim bezruchem, trwaniem, na nowo odkrywaniem tego, co ukryte w natłoku myśli i zdarzeń, pędu dnia, nie pozwalającego przystanąć, przemyśleć, przetrawić, wyciągnąć wnioski? Niedobrze za dużo myśleć, to szkodliwe, trzeba brać to, co jest za dobrą monetę i działać. Robić swoje. Księga mówi „Dosyć ma dzień swoich zmartwień..” i to moje motto od lat...Nie oglądam się wstecz, prę do przodu. A może do końca? To naturalny bieg zdarzeń i jako chrześcijanie nie powinniśmy się ich obawiać. W końcu Dom Ojca jest miejscem, za którym się tęskni. Tylko przeraża doczesne cierpienie, samotność, zależność od innych osób i pozostawienie tych, którzy są zależni od nas.
Z rozważań wyrwała mnie terapeutka Martyny. Opowiedziałam jej o Wiesi psie, który już fika u nich po zielonej trawce a ja tu tkwię w bezruchu niczym źle naoliwiona maszyna.
Pies?! Kocham psy! Miałam trzy! Weźmy psa! - Oliwka była wyraźnie nakręcona. Zapaliła się do pomysłu jak sucha pochodnia.
Ale wiesz, Irek niechętny, Patrycja ma wątpliwości, a ja nie zawsze mogę się ruszyć z domu.
Będę przyjeżdżała przed pracą, będę z nim wychodziła, błagam cię weźmy psa!
Dla Martynki byłoby to wydarzenie, a jeszcze gdyby udało się go wychować na jej przyjaciela...A i dla mnie...No i Irek pałęta się bez sensu, a na emeryturze ktoś tak aktywny jak on powinien mieć bodziec...i dzieci, nasze wnuki...To by było!
No i koniec końców zadzwoniłam do hodowcy, który wcześniej poinformowany o jednej takiej, która też ma chrapkę na psinkę, przygotowała portfolio suni o nieodpartym wdzięku.
Jutro ją odbierzemy! - zadecydowałam.

poniedziałek, 6 stycznia 2020

Rodacy do pracy

Długi weekend świąteczny pozwolił na liczne refleksje.  
Po pierwsze wiadomo niezdrowo odpoczywać przy suto zastawionym tradycyjnie przygotowanymi potrawami stołem z miłymi gośćmi czy rodziną.  Długie Polaków rozmowy nie zawsze kończy happy end.  I to nie tylko chodzi tu o przypadłości gastryczne i gwałtowne przybranie na wadze czy też procenty we krwi wskazujące na spożycie.  Stare waśnie, niewyjaśnione sprawy, zaszłości powinny zostać dawno zapomniane, przebaczone.  A jednak ciągle gdzieś tam jak złośliwy chochlik wplątują się w nasze dyskusje.
Po drugie, tradycyjny pusty talerz...jeżeli jeszcze gdzieś przy jakimś stole pozostał czy naprawdę jest nadal symbolem otwartego zaproszenia dla potrzebujących osób?  Niechby taki zapukał do naszych drzwi...Wydaje się, że wszyscy wpuścilibyśmy, ale czy bezdomnego rozsiewającego niekoniecznie świąteczną woń? Dawno niewidzianą koleżankę z problemami psychiatrycznymi?  Jesteśmy przecież zmęczeni, napracowaliśmy się, żeby wszystko przygotować, odświętnie ubrani stworzyć miłą atmosferę rodzinną a tu..?
Po trzecie wydaje się, że najlepszym rozwiązaniem będzie wyjazd na święta.  Obojętnie już gdzie, ale tam gdzie podadzą nam do nakrytego stołu coś do jedzenia, a my będziemy tylko spacerować, konwersować i bawić się z dziećmi na śniegu.  Śniegu brak, tak jak i kasy dla sześcio, siedmioosobowej rodziny.  Jednak w domu zdecydowanie taniej.  I ile można konwersować z własna rodziną, z którą widzimy się na co dzień lub bawić się z dziećmi?  Nawet planszówki obrzydną. Może więc święta na sportowo - bardzo zdrowo... np.na narty?  O tu już trzeba wyspecjalizowanej rodziny a nie takich jakichś... każdy z innej parafii tzn.każdy o innych zainteresowaniach: dwóch śpi, bo nadrabia albo lubi, troje gra w planszówki, reszta się nudzi jak mops, bo chciałaby non stop coś uprawiać.
No i w końcu, gdzie się podział sens tych świąt?  Świąt wspominania narodzin Pana Jezusa Chrystusa, który urodził się, by umrzeć i zmartwychwstać, zbawić ludzkość od grzechu.  Oj, oj, coś za nadto serio, doktrynersko, kościółkowo  i kogo ty chcesz nawracać, skoro dookoła sami pobożni chrześcijanie?
Jak widać refleksje nad świętami mogą stać się dalece szkodliwe, więc cieszmy się, że długi weekend się skończył i nie będzie czasu na myślenie.  RODACY DO PRACY!

Świętowanie po polsku



Cały miesiąc przygotowywałam się na święta,
wiecie, dziadkowie z Pścimia przyjadą,
siostra ze szwagrem i ich bliźnięta.
I jeszcze ich piesek taki mały
„Kleksik” go dzieci nazwały.

Wymyłam okna, parkiet nawoskowałam
żyrandole przetarłam, w szafach posprzątałam,
bo pomyślcie tylko co to by była za poruta,
dziadkowie, siostra ze szwagrem
do szafy łyp, a tu ...umarł w butach !
Zakupy zrobiłam, osobiście przydźwigałam.
Dywany odkurzyłam, wannę wydenzyfekowałam.
Bo osądźcie co to by byłby za wstyd, gdyby
te dzieci do wanny… jak ryby.

Karp też był, ale już w filecie
wstyd zabijać rybę co roku kobiecie,
bo mąż mój jest do wyższych celów stworzony
i ciągle myśli twórczo, co zrobić,
żeby być zarobiony, ale taki niezależny,
szczególnie od żony.

No a potem, potem tylko na ten dzień czekałam,
Choinkę mąż przydźwigał, ja już nie dźwigałam.
Ubierała córka, cała się pokłuła…
ale choinka mus mieć, choinka gotowa!
Bo co to by było, gdyby te dzieci bez tradycji
wychowano, siostra ze szwagrem, dziadkowie,
bez choinki święta to nie to samo!

Potem ozdóbki na parapetach
takie dla świątecznego klimatu
bez lampek, świeczuszek, mikołaja
atmosfera byłaby nie ta.
Bo pomyślcie, gość w dom, a tu stara bieda
bez sprzątania, gotowania świąt się zrobić nie da!

W końcu przyjechali, grzecznie się z przywitali,
porozsiadali, prezenty odpakowali.
Wyjedli wszystko co było ze spiżarni…
dziadkowie, siostra ze szwagrem, bliźnięta,
wiele hałasu o nic, bo nikt ich nie rozróżnia
imion ich nie pamięta.
Po Kleksiku zmywałam dywany podłogi
pod choinką ...nie śpiewał -wył,
ale piesek taki „mały, drogi”!

Na rozmowę, kolędy nikt już nie miał siły.
Wszyscy z wszystkimi w końcu się ...
opłatkiem podzielili…
Piernik pochwalono, makowca pojadło
i pokotem do snu towarzystwo się pokładło.
Siostra ze szwagrem w naszej sypialni,
babcia z dziadkiem u wnuczki,
a my w bawialni.
Obok z ciocią czyli z nami bliźnięta i pies Kleksik
w nogach jak kulka zwinięta.

Gdy wyjechali, tydzień urlopu wzięłam z pracy,
mąż pożyczkę poświąteczną…
Tak bawią się i świętują Polacy!
Sylwestra w łóżku spędziłam przed telewizorem.
Ale będę dla wszystkich: dziadków,
siostry ze szwagrem ich bliźniąt i psa
niedościgłym wzorem!