dzień pierwszy
No cóż, wszyscy ucieszyliśmy
się, że będzie parę dni wolnych więcej. Wprawdzie niedługo
święta, więc można by było dożyć, doczłapać,
ale...darowanemu koniowi...Najbardziej oczywiście ucieszyły się
dzieci. To my, nauczyciele mieliśmy skrupuły, bo konkursy,
materiał, podstawa programowa, lektury, egzaminy… Rodzice nie byli
zachwyceni. Wietrzyli podstęp. Co też znowu ci nauczyciele...w
zeszłym roku strajk i trzy tygodnie „milusińscy” na głowie, a
teraz...Nawet świetlica nie będzie czynna?! Półkolonie?!
Przed wyjściem mieliśmy
radę, szybkie szkolenie na temat nauczania zdalnego i dostępnych
programów, testów on-line. Patrzyliśmy znudzeni. W końcu w
większości je znaliśmy gorzej lub lepiej, po co nam...zaraz
wrócimy do szkoły. Na wszelki wypadek weszłam do klasy, zebrałam
zaległe zeszyty do sprawdzenia, gorące jeszcze prace klasowe z
dwóch ostatnich dni, podręczniki i zeszyty ćwiczeń. Dwie duże
siatki. Spokojnie sprawdzę, pomyślałam. Chociaż od lat wolałam
sprawdzać w szkole niż nosić w tę i z powrotem tony prac. W
szkole było spokojniej, zawsze wypadło a to okienko, a to
zastępstwo, a to po lekcjach, gdy uczniowie wyszli i w szkole
zapadała błoga cisza.
Jeszcze tylko wpisałam
zadania domowe, lektury – przypomnienie i numery ćwiczeń
powtórzeniowych do dziennika elektronicznego dla każdej z klas,
kiwając z powątpiewaniem głową i przewidując, że na klasę może
z trzy osoby łaskawie do nich zajrzą.
Opuściłam
puste już korytarze i westchnęłam. W domu nie miałam specjalnie
warunków do pracy. Opiekunka wychodziła o 15-tej, trzeba było
ugotować obiad na następny dzień, ogarnąć chatę, nakarmić,
wysadzić, umyć, położyć do snu córkę, podać leki, ot,
zwyczajny kierat dnia codziennego. Jeszcze w biegu podjechałam na
halę, błogosławiąc możliwość szybkiego przemieszczania się po
mieście własnym małym autkiem, do którego na wszelki wypadek
wrzuciłam sześć wypchanych siatek.
Wtoczyłam się do domu i
odetchnęłam z ulgą. Jutro przynajmniej poleżę dłużej,
poczytam książkę, zjem sobie śniadanie w łóżku. Super!
dzień
drugi
Zadzwoniłam do Wiesi. Może
ten czas wykorzystam i wyjadę na parę dni do nich na wieś? Miałam
w końcu u nich wspaniały mały bungalow z wyposażeniem, otwarte
serca, świeże powietrze, a co najważniejsze dobry dostęp do
rehabilitacji córki i pełnię zrozumienia, wynikającą z wspólnoty
przeżyć z osobą niepełnosprawną w domu.
Ale okazało się, że to nie
takie proste tym razem. Mąż Wiesi nieopatrznie wybrała się na
narty. Do Włoch. I to w region szczególnie zaatakowany przez
korona wirusa. Właśnie jutro wraca. Personel szkoły i terapeuci
u nich pracujący przestraszeni, Wiesia zaniepokojona. Jak to teraz
wszystko będzie funkcjonować? Trzy szkoły, 120-stu podopiecznych
niepełnosprawnych i prezes fundacji z wirusem? Na kwarantannie?
Gdzie? Jak to zorganizować? Zero wytycznych. Strach? Nie, to nie
Wiesia. Wymyśliła. Wysłała po męża i sześciu jego kolegów
busa. Kierowca wprawdzie podjechał pod lotnisko, ale zostawił
kluczyki i zwiał, najnormalniej w świecie! Przestraszył się, że
może się zarazić. Piotr po długiej z pewnymi komplikacjami
podróży musiał porozwozić po domach kolegów a potem udać się
grzecznie do przyczepy kempingowej, by odbyć kwarantannę z dala od
domu, Wiesi rekonwalescentki, niepełnosprawnej Beatki, terapeutów,
rehabilitantów i podopiecznych.
Na dokładkę odszedł Bosman,
siwy już terierr, który zawsze tak radośnie witał mnie i Martynkę
w Starkowej Hucie. Machał krótkim ogonem na znak przyjaźni a my
za każdym razem czułyśmy się jak w domu.
Wiesia
zaczęła ze mną analizować możliwość wzięcia nowego domownika.
W końcu dom na wsi, konie, to i pies i kot musi być. Wzdychałam
z zazdrością. Też tak chcę. Dom z ogrodem dla Martynki i pies.
A ja co? Kotka Bonifacenta 19 i pół roku właśnie zakończyła
swój żywot w mieszkanku na piątym piętrze. I chociaż jej miejsce
zajął Wielokropek – olbrzymi kocur wnuka, pozostawiony mi na
przechowanie, po pobycie córki z wnukami, w ramach jej złamanej
nogi, remontu generalnego jej windy, i skrajnej alergii jej męża,
to jednak to nie było to! Zawsze marzyłam o prawdziwym domu,
pełnym dzieci i zwierząt. No i oczywiście miłości, miłości
bez granic. Z tą miłością bywało różnie, ale kot i pies toż
to minimum potrzebne mi do szczęścia. O domu nie wspomnę, bo
wszystkie moje starania obracały się w fiasko. Zniechęcona nieraz
machałam już ręką na to marzenie, podejrzewając, że nie uda mi
się go zrealizować, na krótko godziłam się więc z mieszkankiem
w centrum. Przestawiałam meble, przemalowywałam ściany, kupowałam
nowe zasłony i poduszki i jakoś na pewien czas dawałam spokój
wielkiej przeprowadzce.
Analizowałyśmy rasy
telefonicznie.
–-
Taki do dogoterapii by się przydał. Flat coutet retriver słyszłam
jest super!
– A
gdzie tam, sierści pełno i strachliwy! Przy pierwszym ataku
padaczkowym z wokalizacją ucieknie gdzie pieprz rośnie!
– To
może znowu terrier?
– Terriery
strasznie szczekliwe są...
–-
A może king chevalier?
– Włosy,
będziesz czesać, bo ja nie.
– No
ja też nie bardzo.
–-
Mops albo bokserek francuzki...
– Chrapią
i ślinią się, nie zasnę, bo będę biegła do ataku...
–-
Co racja to racja..
– Więc…
może kundelek ze schroniska.
– Nie,
to musi być pies od małego wychowany z osoba niepełnosprawną,
kundelek po przejściach odpada.
– Beagiel?
– Krótkowłosy
jest?
– Jest.
– Niezbyt
duży.
– Wesoły.
– Lubi
biegać.
– Oj,
biegać to by mi się przydało. Zupełnie zaległam na kanapie i
jak wchodzę po schodach to wciągam swój tyłek.
– Ale
wiesz...młode tak już nie jesteśmy...ani zdrowe…
I tym to sposobem Wiesia
pojechała po psa beagla a ja zostałam jak zwykle ze swoimi
marzeniami...Mąż niechętny, bo pochował swoje trzy psy, które
mieszkały razem z nim w jego pracy, córka niepełnosprawna
tęskniąca za Tygryskiem uroczym kundelkiem mojej koleżanki, który
ją uwielbiał i podczas każdej wizyty solennie obskakiwał i
dokładnie wylizywał, starsza córka pełna obaw o dalszą adopcję
jej kocura i ja… samotna nauczycielka ślęcząca nad stosami prac
uczniowskich.
– Weź
dla mnie od razu suczkę, najmniejszą z miotu – jęczałam
nieśmiało Wiesi do telefonicznego ucha.
– Nie
nie musisz sama...wiesz to twoje piętro, winda, Martyna…- Wiesia
powtarzała dobrze znane mi argumenty znajomych, którzy od lat
odradzali mi szalony pomysł.
dzień trzeci
I znowu ta nieszczęsna
kanapa! Wychodzić nie można. A tak lubimy te powolne
sobotnio-niedzielne przechadzki po lesie lub nad morzem. O tej porze
roku natura zaczyna odsuwać szarość, przewiewać chmurzyska na
boki, badać nieśmiało opuszkami swoich bladych promieni stęsknioną
swą kochankę ziemię. Ptaszki zaczynają świergolić, mewy
wrzeszczą na przywitanie wiosny. Wprawdzie jeszcze zimno, a u nas
nad morzem lodowate wilgotne wiatry zapierają nieraz dech w
piersiach i zatrzaskują odrzwia pieleszy, ale...tęsknota za
wyjściem jest tym silniejsza im więcej w telewizorni gadają o
zakazach, niebezpieczeństwach i pomorze w dalekich Włochach.
Czytam książkę
„Przebudzenie zaczyna się ode mnie”. Inspirująca, ale coś
mnie gniecie, oprócz oczywiście Martynki wtulonej w moją lewą
pierś. Gniecie nie intelektualnie, nie duchowo, ale bardzo
prozaicznie. Wielkie duchowe przebudzenie, wielkie ewangelizacje,
wielcy ludzie...a ja co? Prosta kobieta z prozaicznym marzeniem o
posiadaniu psa.
Na sztalugach rozpoczęty
obraz wielkiego żaglowca wpływającego na spokojne wody. Nie mogę
go ukończyć. Flauta to nie moja bajka. Moje życie raczej
przypomina wiosenną burzę z piorunami! Czasami po niej zapada
spokój. A na obrazie mgła, wodny opar kryjący tajemnicę. Czy
czas pandemii ma być takim bezruchem, trwaniem, na nowo odkrywaniem
tego, co ukryte w natłoku myśli i zdarzeń, pędu dnia, nie
pozwalającego przystanąć, przemyśleć, przetrawić, wyciągnąć
wnioski? Niedobrze za dużo myśleć, to szkodliwe, trzeba brać to,
co jest za dobrą monetę i działać. Robić swoje. Księga mówi
„Dosyć ma dzień swoich zmartwień..” i to moje motto od
lat...Nie oglądam się wstecz, prę do przodu. A może do końca?
To naturalny bieg zdarzeń i jako chrześcijanie nie powinniśmy się
ich obawiać. W końcu Dom Ojca jest miejscem, za którym się
tęskni. Tylko przeraża doczesne cierpienie, samotność, zależność
od innych osób i pozostawienie tych, którzy są zależni od nas.
Z rozważań wyrwała mnie
terapeutka Martyny. Opowiedziałam jej o Wiesi psie, który już
fika u nich po zielonej trawce a ja tu tkwię w bezruchu niczym źle
naoliwiona maszyna.
– Pies?! Kocham psy!
Miałam trzy! Weźmy psa! - Oliwka była wyraźnie nakręcona.
Zapaliła się do pomysłu jak sucha pochodnia.
– Ale wiesz, Irek
niechętny, Patrycja ma wątpliwości, a ja nie zawsze mogę się
ruszyć z domu.
– Będę przyjeżdżała
przed pracą, będę z nim wychodziła, błagam cię weźmy psa!
– Dla Martynki byłoby to
wydarzenie, a jeszcze gdyby udało się go wychować na jej
przyjaciela...A i dla mnie...No i Irek pałęta się bez sensu, a na
emeryturze ktoś tak aktywny jak on powinien mieć bodziec...i
dzieci, nasze wnuki...To by było!
No i koniec końców
zadzwoniłam do hodowcy, który wcześniej poinformowany o jednej
takiej, która też ma chrapkę na psinkę, przygotowała portfolio
suni o nieodpartym wdzięku.
– Jutro ją odbierzemy! -
zadecydowałam.