Blog Beaty Jaskuły-Tuchanowskiej

poezja i proza życia

niedziela, 19 kwietnia 2020

Zapiski z czasów pandemii




dzień pierwszy

No cóż, wszyscy ucieszyliśmy się, że będzie parę dni wolnych więcej. Wprawdzie niedługo święta, więc można by było dożyć, doczłapać, ale...darowanemu koniowi...Najbardziej oczywiście ucieszyły się dzieci. To my, nauczyciele mieliśmy skrupuły, bo konkursy, materiał, podstawa programowa, lektury, egzaminy… Rodzice nie byli zachwyceni. Wietrzyli podstęp. Co też znowu ci nauczyciele...w zeszłym roku strajk i trzy tygodnie „milusińscy” na głowie, a teraz...Nawet świetlica nie będzie czynna?! Półkolonie?!
Przed wyjściem mieliśmy radę, szybkie szkolenie na temat nauczania zdalnego i dostępnych programów, testów on-line. Patrzyliśmy znudzeni. W końcu w większości je znaliśmy gorzej lub lepiej, po co nam...zaraz wrócimy do szkoły. Na wszelki wypadek weszłam do klasy, zebrałam zaległe zeszyty do sprawdzenia, gorące jeszcze prace klasowe z dwóch ostatnich dni, podręczniki i zeszyty ćwiczeń. Dwie duże siatki. Spokojnie sprawdzę, pomyślałam. Chociaż od lat wolałam sprawdzać w szkole niż nosić w tę i z powrotem tony prac. W szkole było spokojniej, zawsze wypadło a to okienko, a to zastępstwo, a to po lekcjach, gdy uczniowie wyszli i w szkole zapadała błoga cisza.
Jeszcze tylko wpisałam zadania domowe, lektury – przypomnienie i numery ćwiczeń powtórzeniowych do dziennika elektronicznego dla każdej z klas, kiwając z powątpiewaniem głową i przewidując, że na klasę może z trzy osoby łaskawie do nich zajrzą.
Opuściłam puste już korytarze i westchnęłam. W domu nie miałam specjalnie warunków do pracy. Opiekunka wychodziła o 15-tej, trzeba było ugotować obiad na następny dzień, ogarnąć chatę, nakarmić, wysadzić, umyć, położyć do snu córkę, podać leki, ot, zwyczajny kierat dnia codziennego. Jeszcze w biegu podjechałam na halę, błogosławiąc możliwość szybkiego przemieszczania się po mieście własnym małym autkiem, do którego na wszelki wypadek wrzuciłam sześć wypchanych siatek.
Wtoczyłam się do domu i odetchnęłam z ulgą. Jutro przynajmniej poleżę dłużej, poczytam książkę, zjem sobie śniadanie w łóżku. Super!

dzień drugi

Zadzwoniłam do Wiesi. Może ten czas wykorzystam i wyjadę na parę dni do nich na wieś? Miałam w końcu u nich wspaniały mały bungalow z wyposażeniem, otwarte serca, świeże powietrze, a co najważniejsze dobry dostęp do rehabilitacji córki i pełnię zrozumienia, wynikającą z wspólnoty przeżyć z osobą niepełnosprawną w domu.
Ale okazało się, że to nie takie proste tym razem. Mąż Wiesi nieopatrznie wybrała się na narty. Do Włoch. I to w region szczególnie zaatakowany przez korona wirusa. Właśnie jutro wraca. Personel szkoły i terapeuci u nich pracujący przestraszeni, Wiesia zaniepokojona. Jak to teraz wszystko będzie funkcjonować? Trzy szkoły, 120-stu podopiecznych niepełnosprawnych i prezes fundacji z wirusem? Na kwarantannie? Gdzie? Jak to zorganizować? Zero wytycznych. Strach? Nie, to nie Wiesia. Wymyśliła. Wysłała po męża i sześciu jego kolegów busa. Kierowca wprawdzie podjechał pod lotnisko, ale zostawił kluczyki i zwiał, najnormalniej w świecie! Przestraszył się, że może się zarazić. Piotr po długiej z pewnymi komplikacjami podróży musiał porozwozić po domach kolegów a potem udać się grzecznie do przyczepy kempingowej, by odbyć kwarantannę z dala od domu, Wiesi rekonwalescentki, niepełnosprawnej Beatki, terapeutów, rehabilitantów i podopiecznych.
Na dokładkę odszedł Bosman, siwy już terierr, który zawsze tak radośnie witał mnie i Martynkę w Starkowej Hucie. Machał krótkim ogonem na znak przyjaźni a my za każdym razem czułyśmy się jak w domu.
Wiesia zaczęła ze mną analizować możliwość wzięcia nowego domownika. W końcu dom na wsi, konie, to i pies i kot musi być. Wzdychałam z zazdrością. Też tak chcę. Dom z ogrodem dla Martynki i pies. A ja co? Kotka Bonifacenta 19 i pół roku właśnie zakończyła swój żywot w mieszkanku na piątym piętrze. I chociaż jej miejsce zajął Wielokropek – olbrzymi kocur wnuka, pozostawiony mi na przechowanie, po pobycie córki z wnukami, w ramach jej złamanej nogi, remontu generalnego jej windy, i skrajnej alergii jej męża, to jednak to nie było to! Zawsze marzyłam o prawdziwym domu, pełnym dzieci i zwierząt. No i oczywiście miłości, miłości bez granic. Z tą miłością bywało różnie, ale kot i pies toż to minimum potrzebne mi do szczęścia. O domu nie wspomnę, bo wszystkie moje starania obracały się w fiasko. Zniechęcona nieraz machałam już ręką na to marzenie, podejrzewając, że nie uda mi się go zrealizować, na krótko godziłam się więc z mieszkankiem w centrum. Przestawiałam meble, przemalowywałam ściany, kupowałam nowe zasłony i poduszki i jakoś na pewien czas dawałam spokój wielkiej przeprowadzce.
Analizowałyśmy rasy telefonicznie.
- Taki do dogoterapii by się przydał. Flat coutet retriver słyszłam jest super!
A gdzie tam, sierści pełno i strachliwy! Przy pierwszym ataku padaczkowym z wokalizacją ucieknie gdzie pieprz rośnie!
To może znowu terrier?
Terriery strasznie szczekliwe są...
- A może king chevalier?
Włosy, będziesz czesać, bo ja nie.
No ja też nie bardzo.
- Mops albo bokserek francuzki...
Chrapią i ślinią się, nie zasnę, bo będę biegła do ataku...
- Co racja to racja..
Więc… może kundelek ze schroniska.
Nie, to musi być pies od małego wychowany z osoba niepełnosprawną, kundelek po przejściach odpada.
Beagiel?
Krótkowłosy jest?
Jest.
Niezbyt duży.
Wesoły.
Lubi biegać.
Oj, biegać to by mi się przydało. Zupełnie zaległam na kanapie i jak wchodzę po schodach to wciągam swój tyłek.
Ale wiesz...młode tak już nie jesteśmy...ani zdrowe…

I tym to sposobem Wiesia pojechała po psa beagla a ja zostałam jak zwykle ze swoimi marzeniami...Mąż niechętny, bo pochował swoje trzy psy, które mieszkały razem z nim w jego pracy, córka niepełnosprawna tęskniąca za Tygryskiem uroczym kundelkiem mojej koleżanki, który ją uwielbiał i podczas każdej wizyty solennie obskakiwał i dokładnie wylizywał, starsza córka pełna obaw o dalszą adopcję jej kocura i ja… samotna nauczycielka ślęcząca nad stosami prac uczniowskich.

Weź dla mnie od razu suczkę, najmniejszą z miotu – jęczałam nieśmiało Wiesi do telefonicznego ucha.
Nie nie musisz sama...wiesz to twoje piętro, winda, Martyna…- Wiesia powtarzała dobrze znane mi argumenty znajomych, którzy od lat odradzali mi szalony pomysł.

dzień trzeci

I znowu ta nieszczęsna kanapa! Wychodzić nie można. A tak lubimy te powolne sobotnio-niedzielne przechadzki po lesie lub nad morzem. O tej porze roku natura zaczyna odsuwać szarość, przewiewać chmurzyska na boki, badać nieśmiało opuszkami swoich bladych promieni stęsknioną swą kochankę ziemię. Ptaszki zaczynają świergolić, mewy wrzeszczą na przywitanie wiosny. Wprawdzie jeszcze zimno, a u nas nad morzem lodowate wilgotne wiatry zapierają nieraz dech w piersiach i zatrzaskują odrzwia pieleszy, ale...tęsknota za wyjściem jest tym silniejsza im więcej w telewizorni gadają o zakazach, niebezpieczeństwach i pomorze w dalekich Włochach.
Czytam książkę „Przebudzenie zaczyna się ode mnie”. Inspirująca, ale coś mnie gniecie, oprócz oczywiście Martynki wtulonej w moją lewą pierś. Gniecie nie intelektualnie, nie duchowo, ale bardzo prozaicznie. Wielkie duchowe przebudzenie, wielkie ewangelizacje, wielcy ludzie...a ja co? Prosta kobieta z prozaicznym marzeniem o posiadaniu psa.
Na sztalugach rozpoczęty obraz wielkiego żaglowca wpływającego na spokojne wody. Nie mogę go ukończyć. Flauta to nie moja bajka. Moje życie raczej przypomina wiosenną burzę z piorunami! Czasami po niej zapada spokój. A na obrazie mgła, wodny opar kryjący tajemnicę. Czy czas pandemii ma być takim bezruchem, trwaniem, na nowo odkrywaniem tego, co ukryte w natłoku myśli i zdarzeń, pędu dnia, nie pozwalającego przystanąć, przemyśleć, przetrawić, wyciągnąć wnioski? Niedobrze za dużo myśleć, to szkodliwe, trzeba brać to, co jest za dobrą monetę i działać. Robić swoje. Księga mówi „Dosyć ma dzień swoich zmartwień..” i to moje motto od lat...Nie oglądam się wstecz, prę do przodu. A może do końca? To naturalny bieg zdarzeń i jako chrześcijanie nie powinniśmy się ich obawiać. W końcu Dom Ojca jest miejscem, za którym się tęskni. Tylko przeraża doczesne cierpienie, samotność, zależność od innych osób i pozostawienie tych, którzy są zależni od nas.
Z rozważań wyrwała mnie terapeutka Martyny. Opowiedziałam jej o Wiesi psie, który już fika u nich po zielonej trawce a ja tu tkwię w bezruchu niczym źle naoliwiona maszyna.
Pies?! Kocham psy! Miałam trzy! Weźmy psa! - Oliwka była wyraźnie nakręcona. Zapaliła się do pomysłu jak sucha pochodnia.
Ale wiesz, Irek niechętny, Patrycja ma wątpliwości, a ja nie zawsze mogę się ruszyć z domu.
Będę przyjeżdżała przed pracą, będę z nim wychodziła, błagam cię weźmy psa!
Dla Martynki byłoby to wydarzenie, a jeszcze gdyby udało się go wychować na jej przyjaciela...A i dla mnie...No i Irek pałęta się bez sensu, a na emeryturze ktoś tak aktywny jak on powinien mieć bodziec...i dzieci, nasze wnuki...To by było!
No i koniec końców zadzwoniłam do hodowcy, który wcześniej poinformowany o jednej takiej, która też ma chrapkę na psinkę, przygotowała portfolio suni o nieodpartym wdzięku.
Jutro ją odbierzemy! - zadecydowałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz