Blog Beaty Jaskuły-Tuchanowskiej

poezja i proza życia

piątek, 24 kwietnia 2020

zapiski z czasów pandemii...cd.


dzień szósty

Przygotowałam cztery filmiki na youtu.be. Strasznie się zestresowałam. Pierwszy chyba dopiero za trzecim podejściem. Jako kobieta pełna empatii nie mogłam wyczuć publiczności. Uśmiechałam się jak zwykle, ale w lustrzanym odbiciu ekranu z przerażeniem widziałam tylko zmarszczki i pogłębiająca się bruzdę nosową, pięknie nazwaną bruzda marionetki przez znawców estetyki kosmetycznej. Twarz starej kobiety, więc uśmiechałam się pomimo, tłumaczyłam, opowiadałam swoim niewidocznym uczniom. Zastanawiałam się ilu z nich obejrzy filmik, ilu odrobi zadanie, które tak pieczołowicie omówiłam według wszelakich prawideł sztuki. Czułam się niezwykle zmęczona. Jutro znowu szkolenie zdalnego nauczania w nowym programie. Tylko gdzie ja go zainstaluję. Kamery brak, głośniki od lat nieczynne, stary komputer bez miejsca na dysku, bo zawalony książkami własnego twórstwa, pracami, testami, opowiadaniami. Gdzie to się zmieści. Telefony urywały się od rana.
Proszę pani, nie dam rady. Mam czwórkę dzieci. Bliźnięta czteroletnie, jedno niepełnosprawne i syn z wszystkim możliwymi dys...u pani w klasie, jeden telefon, mój. A terapeuci to codziennie przysyłają mi ćwiczenia i straszą, ze syn się uwsteczni jak nie będę z nim ćwiczyć.
Proszę pani, pracuje zdalnie a w tym czasie syn ma mieć lekcje. Nie ma swojego komputera…
Proszę pani, zapisała pani pracę na dwa tygodnie, a teraz nauczanie zdalne?
Proszę pani...a moja córka uważa że to wakacje i za nic w świecie nie jestem w stanie jej zagonić do lekcji…
Proszę pani, jestem pielęgniarką i chodzę do pracy na zmiany, syn w tym czasie sam w domu...martwię się...ma w końcu dziesięć lat…
Pocieszałam, dawałam nadzieję, że wkrótce to zawieszenie, odizolowanie, zamknięcie szkoły się skończy, chociaż racjonalnie spodziewałam się raczej zaostrzeń rygorów. Przebąkiwano, że pandemia to nie dwa, cztery tygodnie, ale zamknięcie szkół do wakacji, albo i dłużej. Wyobraziłam sobie te wszystkie pracujące matki z dwójką, trójką dzieci w jednym pokoju, pracujące zdalnie...Sama ledwo pracowałam. Jedna terapeutka z Nowego Portu, posiadająca trójkę dzieci zapowiedziała, że nie przyjedzie, bo musi być z dziećmi, druga z Rumii emerytka tłumaczyła się swoim wiekiem i możliwością zarażenia w środkach komunikacji miejskiej, została mi więc Oliwka-miłośniczka psów z Wejherowa, która ochoczo wraz z moim dzieckiem wsiadła do samochodu, by udać się po nowego domownika.
Po drodze zastanawiałyśmy się nad wyborem imienia. Kocur Wielokropek miał imię nadane mu przez wnuka a więc może jakiś znak przystankowy? Bo to ja nauczycielka i niespodziewana przerwa w życiu...Myślnik, Wykrzyknik, Kropka odpadały po kolei, bo albo nie ten rodzaj albo zbytnie podobieństwo do kocurka.
Wiesia nadała swojemu psiakowi imię z mojego opowiadanka dla dzieci – Kleksik, a ja…
Gdy dojechałyśmy do hodowli i pani zobaczyła nas w takim zestawie, mimo zagrożenia wirusem przybyłych po psa, była w szoku. Obniżyła nawet cenę. Szczególnie z powodu niepełnosprawności Martynki. Wiele osób czuje się zażenowanych jej chorobą. Pytają z lękiem o to ile ma lat, co będzie z nią dalej. Nie na wszystkie pytania jestem w stanie odpowiedzieć, sama ich nie znam. Mogę jedynie zaufać Bogu, że zatroszczy się o los mojego dziecka, gdy mnie zabraknie, chociaż ze swojej strony staram się zabezpieczyć jej jak najlepsze warunki życia na tyle na ile to możliwe w naszym kraju i czasach.
Obejrzałyśmy kojce z rodzicami naszej suni a także inne rasy oprócz beagli, berneńczyki, borderki, retriwery...Ale gdy zobaczyłyśmy maleństwo z podkręconym lekko maleńkim ogonkiem, zakończonym białą kitką, zakochałyśmy się wszystkie trzy od pierwszego wejrzenia. Cały dotychczasowy niepokój, który towarzyszył mi w drodze, pytania jak sobie poradzę, i co powie na nowego domownika mąż, dla którego miała to być niespodzianka, minął w obliczu tego małego szczęścia na krzywych nóżkach,
I tak oto wracałyśmy już w cztery do domu pełne szalonych planów jak to będziemy teraz spacerowały po lesie, biegały po bulwarze i w ogóle...gdy tylko oczywiście nasze psie niemowlę zostanie odpowiednio zaszczepione i wychowane. Wszystko wydawało się teraz radośniejsze i łatwiejsze do przejścia, nawet w okresie pandemii.


dzień piąty

Oj, nie przywitał nas radośnie pan mąż. Akurat stał na podwórzu – studni naszej kamienicy. Gdy otworzyły się drzwi auta z uśmiechem podszedł i nagle odskoczył jak oparzony.
Co to jest? - zapytał zobaczywszy kontener.
Piesek malutki beagielek – szepnęłam jak gdyby nigdy nic.
Mały pieseł jakby wyczuł napiętą atmosferę i zapiszczał pojednawczo, chociaż całą godzinną podróż prawie przespał ukołysany szumem silnika. No może nie całkiem, najpierw ochrzcił samochód i kontener podłużnym rzygiem i przeraźliwym skomleniem. Nic dziwnego porzucał oto gwałtownie i ostatecznie swój bezpieczny dom i udawał się w nieznane z trzema obcymi babami. Ale Oliwka go uśpiła skutecznie, wziąwszy paczkę na kolana, głaszcząc i przemawiając uspokajająco.
Pan mąż zmarszczył brew. Zawsze przychodziło mu to łatwo. W końcu jak typowa ekstrawertyczna rodzinka wszystkie emocje mieliśmy na czubku nosa.
Zwariowałaś?! - zapytał retorycznie.
Prosiłam, żebyś pojechał ze mną po pieska.
Myślałem, że żartujesz. Jeśli sądzisz, że ja będę się nim zajmował to się grubo mylisz - stwierdził i odszedł w siną dal.
Nie przejęłam się za bardzo. W końcu to mój pies. Ja podjęłam decyzję, ja poniosę konsekwencje. Dam radę. Jak zwykle. A mąż...jak zwykle przewietrzy głowę i wróci… Z kim będzie mu tak źle jak ze mną?
Wtoczyłyśmy się do domu. Kot Wielokropek najeżył się na progu niczym ogromna puchata poducha pokryta poszewką z różnoplamiastej sierści. Piesek nieświadomy niebezpieczeństw nowego domu lękliwie obwąchiwał nowe kąty. Mały czarny nosek pracował wytrwale.
Rozłożyłam zakupy zrobione po drodze. Wyprany puchowy domeczek po kotce Bonifacencie ustawiłam na podgrzewanej podłodze w łazience – takie maleństwo potrzebuje ciepełka, nowe dwie miseczki, zaraz z wodą i odpowiednią karmą, maty w odpowiedniej odległości, żeby psiunio mógł z radością i bez skrępowania sikać do woli i załatwiać te grubsze sprawy. Zadzwoniłam do córki z drogi, więc już po chwili dwoje jej dzieci na wyrywki głaskało, nosiło i pieściło nowego domownika. Córka sceptycznie oceniała moje możliwości biegania z psem w przyszłości, znając moją a sportową postawę i tendencję do intelektualno-artystycznego spędzania czasu w pozycjach raczej horyzontalnych. Ale i ona nie oparła się maleństwu, które ufnie wsadziło jej główkę pod pachę i spojrzało w oczy załzawionym spojrzeniem zezowatych oczątek.
Dzień był męczący dla wszystkich. Wkrótce ułożyłam wszystkich domowników do snu. Poza mężem, który sam się ułożył, udając że ma serce trwałe jak głaz i tak tylko na moment wziął szczeniaczka, który zmieścił mu się w dłoniach. W domu zapadła cisza. Piesek wtulił się w ciepły kąt i do rana nawet nie zapiszczał. Prawdziwy cud!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz