Blog Beaty Jaskuły-Tuchanowskiej

poezja i proza życia

poniedziałek, 19 marca 2012

Wiosenne przesilenie

Czasami wszystko wali nam się na łeb. Głowa staje się kwadratowa od natłoku problemów, dlatego to też pretenduje do miana łba zamiast eufemistycznie nazywać ten ośrodek myśli głową. Nagle okazuje się, że ludzie których uznawaliśmy za sympatycznych a przynajmniej nieszkodliwych knują za naszymi plecami jakieś spiski, jakie plotki opowiadają, rozdmuchują niewielki problem do rangi afery... To jest tak zwany gwóźdź do trumny, gdy na drodze wiosennego przesilenia tracimy dobre relacje z najbliższymi, pracę, pieniądze, męża, zięcia,i w efekcie wszelkich możliwych zawirowań... zdrowie.
Zdarzyło mi się w życiu parę razy, że wołałam jak Tewie Mleczarz:
Panie, Panie, wiem że jestem wybrana, ale czy czasem nie możesz wybrać kogo innego...
Patrzę na tamte wydarzenia z perspektywy minionych lat i myślę: - jakie to dziwne, przecież wówczas wydawało mi się, że tego nie przeżyję, że zwariuję, że to przekracza możliwości człowieka, nie mówiąc słabej kobiety, bo kobiety w istocie są jak słonie gruboskórne i wytrzymałe, mimo wewnętrznej wrażliwości. I co? Pomimo to, mogę dzisiaj o tamtych wydarzeniach mówić jakby to dotyczyło zupełnie kogoś innego...
- Więc i teraz, tym razem, gdy wszystko wali się na łeb, cichutko myślę sobie: - PRZEŻYJĘ! Przetrwam, jeśli taka wola Boża, a On da mi siły, by i te doświadczenia znieść.
Oczywiście, lepiej by było pisać na blogu czy w artykułach prasowych o ustawicznym paśmie sukcesów, błogosławieństwach, o radości i gronie życzliwych przyjaciół, chociaż i takich mam, dzięki Bogu, ale czy na wiosnę nie należy odnowić swojego spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość, i przypomnieć sobie o tym, co najważniejsze?
A ja przecież znam wyjście, cel, do którego zmierzam i sens tego, co mnie dotyka i rani. A co nas nie zabije to... nas upodobni do Mistrza?

piątek, 2 marca 2012

Byle do wiosny...

W powietrzu zapachniało jakby...wiosną? Zimowe buty ciążą na nogach, puchowa kurtka nagle jest za ciepła... w końcu plusowa temperatura. Tęsknym wzrokiem patrzę na gałązki drzew, jeszcze wczoraj pokrytych śnieżną pierzynką. Może choćby zalążek pączka, mały listeczek dojrzy moje wytęsknione oko. Szyby w oknach brudne. Pomazane jakieś w świetle pierwszych promieni nieśmiało wyglądającego zza szarych chmur słoneczka. Przeglądam niespokojnie garderobę. Czy jestem przygotowana do nadejścia wiosny? Niby nic, i przecież co rok nadchodzi jakoś i jakoś człowiek funkcjonuje... No właśnie jakoś...

A ja chciałabym tak w pełni przygotować się na nadejście nowego. Oczyścić umysł ze wszelkich wątpliwości, chandr i depresyjek zimowych... Osiągnąć pełen harmonii stan ducha. Zregenerować stan intelektu i mojej ziemskiej powłoki w jakiś cudowny magiczny sposób. Jednym słowem pozyskać stan niewinności i świeżości niemalże dziewiczej.

Niestety, okna mogę wymyć, zakupić cienką kurteczkę i półbuty, ewentualnie lecytynę 120 i zapisać się na basen czy medytacje, ale nawet gdyby wszystkie te zabiegi przyniosły oczekiwany skutek, do pełni szczęścia byłoby daleko. Mimo wiosny, ptaszków śpiewających, kwiatków przebijających się i innych znakomitych oznak ocieplenia.

Może za wiele wymagam? Może zamiast wiosny oczekuję.... raju?
Tak, tak, to jest to czego szukam. Innego miejsca, innej rzeczywistości, innych relacji.

No tak, ale żeby tak dotrzeć do tej rzeczywistości niebiańskiej też należy wykonać pewne zbiegi. Nawrócić się, narodzić na nowo, żyć wiernie z Jezusem, być świadectwem... niewiastą napełnioną Duchem Świętym jednym słowem.

Szara rzeczywistość ciśnie. Robię rachunek sumienia. Przypominają mi się wszelakie przewinienia te niewielkie i takie, przed którymi ze strachu zamykam oczy... Tak, tak... taka święta nie jestem jak bym chciała, a co dopiero jakby Pan chciał!

Całe szczęście, że znam rozwiązanie! Mogę razem z wiosną zacząć od nowa!

Ufff! Jak dobrze! Zdążyłam! Jeszcze raz Pan Bóg dał mi szansę! Bo żyjąc z Nim ciągle od nowa uświadamiam sobie ogrom Jego łaski i mojej grzeszności. Nigdy nie będę w pełni gotowa na śmierć ani na zmartwychwstanie. Zawsze będę grzesznikiem. A On zawsze jest Miłosierny.

Jajko nigdy nie będzie mądrzejsze od kury, tak jak ja od Boga. Doświadczam tego każdorazowo, gdy sama podejmuję decyzje, za które muszę płacić i wtedy, gdy ufam i pozwalam się prowadzić Jego słowom zapisanym w Piśmie Świętym.

Rośniemy, dojrzewamy, starzejemy się. A jednak jakże trudno jest dojść do pełni poznania, duchowej stabilności, mądrości w Bożym pojęciu. Przeraża mnie fakt powtarzalności błędów. Razem z Pawłem z Tarsu wołam więc: Nie czynię tego co chcę, co wiem że dobre, ale czynię to, czego nienawidzę! Któż mnie wyrwie z tego ciała śmierci? I zapatrzona w Hioba liczę, że dożyję dni, o których powiem, że jestem ich syta i ze spokojem mogę odejść. Z lękiem przyglądam się pannom, co wyszły przywitać Oblubieńca z lampami bez oleju. Boję się, że nie rozpoznam Pana Zmartwychwstałego, gdy będę siedzieć zasmucona na Jego opustoszałym grobie, choć stanie obok i przemówi do mnie. Modlę się więc o mądrość, o czas, o zmiany, ... byle do wiosny!

czwartek, 16 lutego 2012

Co ja tutaj robię!

Ostatnimi czasy coraz częściej zdaję sobie sprawę z blichtru tego świata i wewnętrznej pustki licznych spotkań mniej czy bardziej towarzyskich.
Na przykład takie imienino – urodzinowo - babskie pogaduchy. Cudnie, pogadamy o facetach, jacy to oni nie tego, no i wiesz mój też... o tym co nabyłyśmy drogą zakupu ostatnimi czasy, nawet można tu i ówdzie zademonstrować na obfitych kształtach... no i o kosmetykach, zabiegach i kto co sobie gdzie wstrzyknął... Tak tak, botox party czy kwaso hialurynowe party stają się cool! To drutowanie, malowanie wspólne passe jest.
W między tak zwanym czasie coś przekąszamy i poruszamy zgoła inne zagadnienia... O mężu tej pani o tu siedzącej obok nas, który dopiero co zginął na morzu, o niepełnosprawnym synu te drugiej pani, który siedzi w domu, bo po 25 roku życia nie ma propozycji na funkcjonowanie osób ze znacznym i głębokim upośledzeniem. Po co mają się męczyć, niech przesiedzą w pidżamach przed telewizorem resztę swojego niepełnosprytnego życia. I społeczeństwo będzie szczęśliwsze, bo nie narażone na dziwne zachowani, no i ten... wygląd nie teges... A poza tym ta pani nie ma już siły targać tego syna gdzieś jak musi do pracy na chleb zarabiać, bo przecież z renty 540 się nie wyżyje.
No i jeszcze ta trzecia pani co pochyla w niezwykłym skupieniu głowę i słucha uważnie. Ona to chociaż życie miała dobre. Nie takie jak tamte panie. A jeśli nawet nie idealne to takie w średniej krajowej i zawsze można się poczuć jeszcze lepiej, bo inni mają gorzej.
A ja siedzę i się biedzę, i myślę – „ Co ja tutaj robię?! „ Mam pocieszać w tym hałasie, czy opowiadać o moich zmaganiach, a może powiedzieć im coś o Bogu? Ale wszystko już przez te lata znajomości zostało powiedziane, zaproszenia na ewangelizację rozdane, świadectwo życia w miarę w porywach...
Albo w takiej szkole. Co ruszysz to problem. I słuchaj tu, jak matka wyjechała zarabiać na zachód, bo ojciec owszem kiedyś był. I teraz nastolatek sam mieszka. Rzadko chadza do szkoły. Pewnie znowu nie zda. A ta dziewczyna? Brzuch już widać wyraźnie. Dociągnie do matury czy rozsypie się? A ta z papierosem w toalecie z dwoma chłopakami? Oni nic wielkiego, była przecież przerwa... A tamta na terapię mówi, że nie potrzebuje, szkoda czasu.
I znowu te myśli, co ja tutaj robię? Ganiam po korytarzu, kontroluje toalety, w przerwach nauczam i pouczam, organizuję zastępstwa i gadam przez telefon, a miłosierny Bóg spogląda na mnie i przymruża oko.
Oj Panie Boże, chciałabym tak do eremu, do pustelni, albo chociaż na bezludną wyspę! Jestem przytłoczona swoją bezradnością, gonitwą za wiatrem, ciągłym poczuciem, że za mało, za rzadko, za opieszale, nie w porę, nie w tym miejscu i czasie...
Ale co ja mogę? Robię co mogę, a jak już nie mogę, to siadam i modlę się. Brak mi Panie rozumu na ten świat taki straszny, taki okrutny. Na ludzi nieczułych i pustych. Na siebie samą taką nie taką jak chciałabym być, podobać Ci się.
No może jeszcze pośpiewam w czasie drogi do szkoły, do domu, do przedszkola, po zakupy na chwałę Panu w mojej samochodowej komorze. Nie fałszywie, z całego serca, chociaż może nie bardzo ładnie. I tylko ten kierowca obok stuka się w głowę, gdy widzi jak zamykam oczy na pasach i uśmiecham się do siebie.

środa, 11 stycznia 2012

Wierszydełko o odchudzaniu czyli postanowienia noworoczne

I po raz któryś z rzędu
spadła kartka z kalendarza.
Ktoś odszedł, ktoś narodził się,
codziennie tak się zdarza.

Czas zyski, straty sumiennie podliczyć.
Po pierwsze, mądrzej trzeba żyć,
nie jak dotychczas,
żeby nie zostać z niczym.

Wiadomo przecież: nie pić, nie palić,
nie przeklinać i w ogóle nic na „pe”,
W pogoni za szczęściem się zatrzymać.
No i zdecydowanie... odchudzić się!

Zerwać te wszystkie miałkie znajomości.
Nie obgadywać bliźnich.
Nie irytować się. Nie złościć.

I jeszcze może parę kilo zgubić,
żeby pokochać innych
siebie należy polubić.

Przestać toczyć jałowe spory,
i jeszcze może z wagi spaść,
żeby zachować zdrowie... twarz?

Stopom wąskie ścieżki polecić
dzieci niańczyć i uczyć...
Następny rok zleci.

No, może by jeszcze parę deko ...
Trzeba się potrudzić!
Żeby nie tylko na duszy lżej...
Podobnym być do Ludzi.

sobota, 17 grudnia 2011

Ciągle spotykam ludzi...

Kiedyś dawno temu byłam bardzo wrażliwą delikatną dziewczyną. Dzisiaj jestem silną kobietą, odporną na zranienia, świadomą tego, że życie i ludzie tacy po prostu są jacy są. Tak tłumaczyłam sobie wszelkie świństwa, kłamstwa, obmowy, wulgarność, osądzenia, plotkarstwo, egoizm, chamstwo, o które się na co dzień ocierałam. Tak jest łatwiej. Wytłumaczyć sobie, że trzeba zaakceptować świat z jego okrucieństwem a gatunek ludzki z jego szkaradnością, o ile nie można ich zmienić.
Marzenia o szczęściu, harmonii, przyjaźni, miłości należy wrzucić między bajki albo do lamusa. Powiedzenie: a kto Ci powiedział, że masz być szczęśliwa?- stało się moim rozśmieszaczem codzienności.
Co wcale nie oznacza, ze jestem nieszczęśliwa. Jestem przystosowana. Dobrze a nawet coraz lepiej sobie radzę. Pływam coraz lepszym stylem w lepkiej zupie bytu. Mało tego sama stałam się nie tylko już silna, ale i wulgarna, oschła, egoistyczna... przystosowałam się...by utrzymać na powierzchni? Za każdym razem, gdy szlachetność, otwartość, szczerość i życzliwość została przeciwko mnie wykorzystana, chowałam się w skorupie twardości, by uniknąć następnych razów.
A jednak mimo takiego postrzegania siebie i otaczającej rzeczywistości pewne rzeczy dotykają mnie bardziej niż inne, otwierają zamknięte drzwi lamusa, budzą przeszłość.
Odezwała się do mnie koleżanka, do której próbowałam się od dłuższego czasu dodzwonić. Zmarło jej dziecko zaledwie trzymiesięczne. Ciężko chorowało, prawdopodobnie byłoby niepełnosprawne, gdyby przeżyło... Powiedziała: teraz dopiero cię rozumiem...
A do mnie wróciły wspomnienia wszystkich ciężkich dni czuwania w szpitalach, świadomości czającej się u węzgłowia córki śmierci, trudny czas rehabilitacji... i jakże optymistyczno - paradoksalny wniosek. Że żyje szczęśliwie niepełnosprawna.
Głośno opowiadałam o swoim odkryciu. Jeszcze coś potrafi mnie poruszyć, zmusić do łez. To znaczy, że.... i ja żyję! Ludzie przechodzili.
Ale i tu w natłoku otaczających znalazły się oczy zamglone łzami współuczestnictwa w cierpieniu. Zrozumienia, współodczuwania. Rzadkość! Przystanąć w biegu, pochylić się, wysłuchać, pomilczeć... ale wspólnie.
Cóż wobec tego wydarzenia ma za znaczenie fakt, że wczoraj też o mało co nie wyleciałam z pracy? Albo że ludzie słuchają nie słysząc. Ciągle spotykam ludzi... różnych, czasami ... wyjątkowych. Ale czy ja potrafię być... bliźnim?

czwartek, 24 listopada 2011

Kolędy

Ostatnio przeglądam a właściwie przesłuchuję youtubowe kolędy. Przeglądam słowa, przesłuchuję muzykę. Zastanawiam się nad tymi polskimi, najbardziej popularnymi i nie tylko...

Karp, choinka, opłatek, rodzina przy stole zebrana... Okazuje się, że wiele z nich mówi o nas, o naszej polskiej tradycji. Współczesne kolędy mówią o nas, o naszych potrzebach i tęsknotą za uczuciami.

Tylko niektóre, te stare nawiązują do wydarzeń w Betlejem. Do faktu narodzenia Zbawiciela świata jako małego dziecka i wydarzeń temu faktowi towarzyszących: gwiazdki, która pojawiła się niespodziewanie na niebie, chóru aniołów zstępujących z nieba, zaintrygowanych pasterzy, porzucających stada, by podążyć za światłem, trzech królów, zmierzających z różnych stron świata w poszukiwaniu króla, którego zapowiedziały znaki na niebie i ziemi...

Przypominają mi się moje artykuły popełnione z racji zbliżających się kolejnych świąt... Zawsze odnajdowano w nich jakiś zgrzyt, niegodny jakoby tej chwili. A to ten wyjątkowy dzień opisałam z perspektywy bezdomnego, dziecka alkoholików czy samotnej, opuszczonej przez rodzinę sąsiadki, a to znowu w wierszu o narodzeniu zwiastowałam nadchodzącą śmierć i nieuniknione cierpienie małego Jezuska, rozdarcie jego matki Marii.

Jak można w taki dzień radosny, gdy wszyscy zatrzymają się w biegu, by odwiedzić rodzinę, przypominać niezbyt miłe wydarzenia, do których jeszcze tak daleko, które nas może ... ominą?

Często pochłonięci konsumpcją życia i pogonią za szczęściem, oglądaniem celuloidowych wytworów kultury masowej: niekończących się seriali z happy-endem, zapominamy o realiach.

Znacznie lepiej pamiętali o niej średniowieczni ludzie. Żyli w końcu dziesiątkowani przez choroby, straszeni z ambon piekłem, które jest tuż, tuż, ociekali pokutną krwią biczowników i wojen krzyżowych...

My ludzie współcześni odsuwamy cierpienie jako dowód klęski naszego życia, porażkę. Lubimy zdrobnienia: Jezusek, szopeczka, dzieciąteczko... obruseczek, opłateczek... itd. Byle dalej od prawdy, od życia tak nierozerwalnie związanego z tymi wszystkimi nieprzyjemnościami, których pragniemy za wszelką cenę uniknąć.

Popatrzmy na reklamy świąt. Idealna rodzina zasiada przed designeirską choinką, zajada z idealnie nakrytego kolorystycznie ( pod kolor wystroju choinki i strojów zebranych) stołu jakieś cudownie dietetyczne i wykwintne potrawy ( chyba że jest to reklama środków na przeczyszczenie, wówczas potrawy są wysokokaloryczne). Następnie rozpakowuje z uśmiechem olbrzymie pudła..

Gdzie w tym obrazku jest miejsce dla Jezusa?! Może tylko na pocztówce, osypanej sztucznym śniegiem, żeby następne pokolenie nie zapomniało co to... śnieg.

To co, może by tak napisać nową kolędę? Z hasłami propagandowymi: Pamiętajmy o Jezusie! Na co dzień! Wspominajmy jego życie i jego śmierć! Pamiętajmy że umrzemy! I o zmartwychwstaniu!
Tylko czy tego chcemy? Czy tak naprawdę zależy nam na wspominaniu osoby, która urodziła się dwa tysiące lat temu czy raczej na dobrym świątecznym samopoczuciu, dla którego niezbędnym są dekoracje i rekwizyty zamiast na przykład pokuty i pojednania.

Ja kocham teatr a Ty?

P.S. Czytelnikom bloga dedykuję z najlepszymi życzeniami z okazji dni obchodzenia pamiątki narodzin Zbawiciela poniższą autorską parafrazę znanej amerykańskiej kolędy.

White christmas czyli polska wersja białych świątI
Ach, marzę o tak śnieżnych świętach
jak czyste są dzieciństwa dni
i o tym, by w tych dniach pamiętać,
że wkrótce spełnią się me sny....
II
Ach, wierzę, że się wnet spotkamy
bez bólu, łez, cierpienia chwil
Tam Jezusa twarzą w twarz poznamy
gdy przejdę życia tysiąc mil....

lub
Ach, wierzę, że się wnet spotkamy
zaścieli biały obrus stół
po jasnych oczach rozpoznani
bo czyste serca damy MU
III
Ach, marzą mi się białe święta
jak lśniące białe skrzydła dwa
w chórze Aniołów stanę uśmiechnięta
a ON mi wieniec chwały da!!!!

poniedziałek, 31 października 2011

Jesiennie

Jesiennie i jako tak... nostalgicznie. Wspominamy... zmarłych?
Dowcip opowiada, że dobry mąż to martwy mąż - jednym słowem, to że bił, pił i zdradzał staje się mało ważne po śmierci. Jako trup staje w gronie ideałów...
A ja tak sobie wspominam te dobre i te złe, i te zupełnie straszne rzeczy z przeszłości. Pismo twierdzi, że wierzącemu wszystko służy ku dobremu. Zapewne rozwija to nasze doświadczenie i mądrość życiową. Pewnie wolelibyśmy żyć beztrosko i gładko toczyć się przez meandry życia, a nie zdobywać mądrość czy doświadczenie, zdobywane w bólu, wśród łez... Kto z nas wolałby miano filozofa mędrca zamiast po prostu człowieka szczęśliwego?
Niestety, czasami nam się zdaje że tylko nas nie omija jesienny spleen, tęsknota za innym wymiarem, rzeczywistocią, losem. Mawiamy: ach, gdybym miał znowu osiemnaście lat...
Ostatnio byłam na pogrzebie kolegi nauczyciela. Ksiądz twierdził, że to, co przynosimy przed Boży tron to nasze dobre uczynki, msze, datki i takie tam sprawy... Jakże musiałby być to religijny i obliczony taki Bóg. Ile uczynków wystarczyłoby na zbawienie? Pismo twierdzi, że nadzy przychodzimy i nadzy odchodzimy... bo zbawienie jest z laski nie z uczynków aby się kto nie chlubił.
Ksiądz namawiał też do płacenia za msze za zmarłych, a ja heretyczka znowu pomyślałam, że marny byłby Bóg, który zbawiałby za pieniądze, a tych, którym skąpi krewni nie zapłaciliby za msze, wtrącał do piekła...
Za oknami jeszcze świeci słonko, drzewa wystroiły się w stubarwne tęcze. Jadę samochodem i napawam oczy widokami...
Nie pójdę na groby. Przeraża mnie tłum i kolorowy jarmark. Zrobiłam porządki na grobach wcześniej, zapaliłam znicz-synonim pamięci o nich, takimi jakimi byli. Wspominam czego się nauczyłam i chociaż to nieraz gorzka nauka, przyjmuję ją, jak swój los, swoje życie nie z rezygnacją, lecz z zadumą i modlitwą o akceptację tego, co nadchodzi.
A wiem, że zbliżają się dni, o których powiem, że nie podobają mi się. Bo z człowiekiem jest jak z jesienią... nieuchronnie podąża poprzez pory swojego życia i obumiera.
Co po nas zostanie? Żółty zeschnięty liść i przytłumiony na wietrze płomień świeczki zapalony ręką tych, którzy nas mimo wad kochali...