Ciągle narzekamy. Bo pada. Bo za gorąco. Bo za mało klientów i zarobek byle jaki... Czuję się niekochana. On mnie porzucił. A ona mnie zdradza. Bo jestem gruba. Za chuda. Bo się starzeję. Boli mnie stopa, krzyż, ząb. Bo dzieci... owszem, ale jakieś takie niewzorcowe. Sąsiedzi nieżyczliwi. A polityka... panie ci politycy....
Co będzie jak stracę pracę, zgubię karty kredytowe, a komórkę? To będzie nieszczęście! Całą pamięć tam mam, telefony znajomych i ważne takie... zapiski.
Żyjemy w strachu przed samotnością, chorobą, śmiercią. Gonimy. Bo trzeba zarobić na status, dzieci, starość, emeryturę.
Czasami żyjemy chwilą. Carpe diem takie współczesne. Napić się, pójść na koncert. Zabalować. Zabrylować na salonach czy chociażby w saloniku u cioci na imieninach. Idziemy do kina, oglądamy seriale. Pooglądamy jakieś obrazki z życia tych, co niby mają lepiej lub gorzej. Pocieszymy się na chwilę.
Gdy nadejdzie choroba dziwimy sie. Dlaczego ja, mnie, teraz? Przecież nie jestem wcale gorszy od Kowalskiego. A córka będzie wychodzić za mąż w przyszłym roku. I kredyt niespłacony.
Tacy jesteśmy. Taka jestem.
Ale udajemy silnych, dzielnych, śmiejemy sie przez łzy, robimy małpę, wygłupiamy się, trzymamy twarz, nadrabiamy miną.
Czasami płaczemy. Coraz rzadziej. Wewnętrznie.
O Bogu nie mówimy. Nie wypada. Pomyślą, że jesteśmy nawiedzeni. Zdewociali. Religijni. To nie pasuje do wizerunku współczesnego twardziela.
Więc tylko od rana podśpiewuję sobie cichutko: Gdyby nie Twoja łaska, przez ogień przejść bym musiał. ... Dziękczynienie.